W KLUBIE SAMOTNYCH SERC. Pan Marek – zima rok 1998

Do antykwariatu, nie za często, zagląda pan Marek, łysy gość o specyficznych zainteresowaniach. Ma ich trzy. Pierwszy to astronomia. Na wyrywki zna podstawowe informacje z tej dziedziny. Gdy go widzę, mam czas, i obok jest odpowiednia publika zadaję p. Markowi nie za trudne pytania: „jaka jest odległość Ziemi od Księżyca”. „Od Marsa”. „Od Słońca”? Pan Marek lubi takie proste zagadki i z szybkością automatu odpowiada. Sprawia tym samym wrażenie, iż o astronomii wie wszystko. Wiedzę zdobywał m.in. z książek kupowanych w mojej firmie. Podstawowe z nich to szkolny podręcznik A. Rudnickiego do klasy IV szkól średnich, czy ambitniejsze dzieło Rybki. Obie pod tytułem Astronomia.

Oprócz kosmosu p. Marka fascynuje postać Adolfa Hitlera. I w myśl brudnej kapitalistycznej zasady, że każdy klient, nawet apologeta takiej postaci się liczy, nie polemizuję z nim w tej kwestii, a on być może uznaje, iż podzielam i rozumiem jego punkt widzenia. Pewnego wiosennego dnia gdy stałem w drzwiach swej firmy przechodził obok p. Marek i powiedział do mnie: „dzisiaj jest ten dzień”, a było to 20 kwietnia i momentalnie uzmysłowiłem sobie to z datą pewnych urodzin.

Początkowo myślałem, że z tym Hitlerem to są jakieś jaja, ale zmieniłem zdanie po tym, jak w punkcie ksero na Muranowie wymienialiśmy ukłony podczas przypadkowego spotkaliśmy, gdy w tym momencie wkroczył dobrze nam z widzenia znany uliczny oryginał, długowłosy, zaniedbany, wiecznie tułający się po ulicach Warszawy. I gdy tylko ta morda wyszła p. Marek zrobił złą minę i powiedział co o takich myśli – swoją obecnością psują wizerunek polskiej rasy. No i są parszywą wizytówką stolicy. A co dalej z takimi?

P. Marek ma jeszcze jedną namiętność, która pozwoliła mi zwrócić na niego uwagę. To piękna płeć. Firma pochłonęła mnie całkowicie, że nie miałem czasu na romanse. A fajnie byłoby… tak przemyśliwałem zdając sobie sprawę, że z każdym dniem staję coraz starszy i coraz brzydszy. Jednak w tym względzie dopadł mnie kryzys woli. Czyniłem próby aby się wyzwolić z kieratu pracy, ale zawsze sprawy osobiste przegrywały z antykwariatem. Po kolejnym kryzysie małżeńskim towarzyszyły mi nie najlepsze wspomnienia i było z tym coraz trudniej.

Poznana w 1995 r. Mariola szukała nie partnera czy przyjaźni, ale sponsora na telefon. Niegdyś była finansowana kwotą pięciu milionów miesięcznie przez pewnego lekarza i zamierzała ten manewr powtórzyć. Będąc przywiązany do zasad, uznałem to za zwyczajną prostytucję. Ona nie ukrywała, że najważniejszą dla niej rzeczą są pieniądze. Kiedy zwróciłem jej uwagę na uroki zimy, przerwała mi brutalnie, że ją interesuje tylko kasa. Na razie, w pogoni za pieniędzmi, przyjęła funkcję ławnika w sądzie, ale tam był przecież mały zarobek. Nie spodobało mi się też i to, gdy przyszła na randkę w spodniach swojego 17-letniego syna i nie omieszkała się tym pochwalić. Że ma figurę? To akurat mnie zdecydowanie odrzuciło, że babka nosi ubranie w końcu po mężczyźnie.

Jola była o niebo sympatyczniejsza, ale do czasu gdy poprosiła o pierwszą pożyczkę. Nie potrafiłem jej odmówić, a ona stawała się bardziej śmiała, a potem coraz bardziej nachalna w tym „pożyczaniu”. Dawałem jej te pieniądze co dla mnie znaczyło że płaciłem, aż doszło do śmiesznej sytuacji gdy pewnego razu zjawiłem się u niej z zamiarem wspólnego spędzenia czasu. Zadzwonił telefon. Ktoś z tamtej strony domagał się pieniędzy za kupione przez nią buty.Zrozumiałem, że a conto mojej wizyty dokonywała zakupów i to moim zdaniem rzeczy zupełnie niepotrzebnych.

Była w ciągłej potrzebie finansowej, wydawała ponad miarę, podczas gdy ja, po zakupie mieszkania, starałem się żyć jak najoszczędniej. Gdy kupowałem aparat telefoniczny to najtańszy, ona sprawiła sobie taki za 2 miliony czterysta tysięcy. To była suma zbliżona do jej miesięcznej pensji. Z czasem doszło do sytuacji, że wszelka rozmowa ograniczała się ze strony Joli do tego, jak mnie podejść, aby wyciągnąć jakieś pieniądze przeznaczone do natychmiastowego wydania. Stawała się coraz bardziej zachłanna. Przedrzeźniała swojego byłego męża słowami: „pieniądze”, „pieniądze”, „pieniądze” dlatego, że on chciał trzymać dyscyplinę finansową, co dla nie było czczą abstrakcją.

Dając jej jakąkolwiek sumę wiedziałem, że zaraz je wyda, dlatego z przezorności pilnowałem swojego portfela, ale gdy raz na stole pozostawiłem nieopatrznie 15 nowych zł natychmiast znalazły się ręku mojej przyjaciółki. Natomiast skórzaną kamizelkę kazałem jej oddać. Ale też nie potrafiłem się jej skutecznie przeciwstawić, aż ta nie do zniesienia sytuacja została przeze mnie przerwana.

Nie lepsze miałem wspomnienia z 1996 r. gdy zapoznano mnie z pewną trzydziestką. Podczas pierwszego spotkania w kawiarni przy Nowym Świecie wymieniliśmy się telefonicznymi numerami i ledwo wróciłem do domu aparat zaterkotał. Dzwoniła owa dama z prośba o pożyczkę. Nie wiedziałem co mam jej powiedzieć. Normalną rzeczą jest pomóc bliźniemu, tym bardziej, że po roku od kupna mieszkania jakieś pieniądze już miałem, ale okoliczności były nienormalne, jakby ta kobieta nie miała nikogo bliskiego na świecie i w desperacji łapała na pożyczkę obcych sobie. W tej sytuacji zamiast dać negatywną odpowiedź wahałem i kluczyłem w odpowiedzi, że się zastanowię, że pomyślę, żeby zadzwoniła za godzinę i ona za godzinę zadzwoniła, a na moją odmowę jeszcze mnie objechała jak św. Michał diabła, że jej zabieram czas na dzwonienie po nic.

Ta jej złość najbardziej zdumiała mnie i przekonała żem dobrze zrobił nie dając pieniędzy, bo nie powiem, odmawiając jej poczułem się kiepsko.

Wszędy trafiałem zatem na zachłanne konsumpcjonistki. Nie nastroiło mnie to najlepiej i pomyślałem iż zbliżając się do 50 roku życia nie jestem już tak atrakcyjny jak ćwierć wieku temu i po prostu wypadam z obiegu.

W KLUBIE SAMOTNYCH SERC

Nie miałem zatem w ostatnich latach najlepszych doświadczeń z płcią przeciwną, ale mimo to postanowiłem wziąć się w karb i z tym problemem zwróciłem się do p. Marka. On pojął w lot o co mi chodzi i zaproponował wspólną wizytę w klubie samotnych serc przy Elektoralnej. Tam raz w tygodniu odbywały się popularne spotkania milośników pocztówek, a w sobotnie wieczory spotykały się serca.

Ogarnąłem i poszliśmy. Wstęp był niski – 5 zł. Tłok niemiłosierny, ale pan Marek wyczarował dla nas miejsca przy samotnie siedzącej brunetce. Jak on to zrobił? Artysta. No, najważniejsze że, że mamy gdzie spocząć, pomyślałem wtedy. Teraz należało się czegoś napić, większość uczestników przynosiła swój trunek, ja zamówiłem w bufecie butelkę wina. A potem był czas na rozmowę z nieznajomą. Pan Marek opowiadał o… astronomii – na tym się znał, że ho, ho. Ja zaś przyjąłem rolę ucznia zadającego mistrzowi pytania i tym samym podkręcałem go w tej scenie. Nasza brunetka zapewne bardzo sie nudziła. Wtedy pamiętam modny był przebój:

Bo do tanga trzeba dwojga/Zgodnych ciał i chętnych serc/ Bo do tanga trzeba dwojga/Tak ten świat złożony jest,

Puszczany podczas tego spotkania raz po raz.

„Tak ten świat złożony jest” było i jest odpowiedzią na wszelkie trudne pytania. „Tak już jest”. „Głową muru…” itp.

Salki klubowe to były pokoiki niewielkiego mieszkania z lat 60,. z przeznaczeniem na wymieniony cel, co jeszcze bardziej podkreślało ciasnotę. Po ciasnych pokojach, przeciskając się, krążyła młoda w ciąży szukająca, jak wieść powiadała, ojca dla swojego przyszłego dziecka. Biologiczny gdzieś się ulotnił, a dziecko przecież tatę mieć powinno – uzasadniała. Jednak przeważało starsze towarzystwo – widziałem ludzi nawet po 80.

Marek wyraźnie uwodził brunetkę, więc się nie angażowałem. W warunkach tłoku, harmideru i głośnej muzyki nikogo nie zapoznałem. Towarzystwo choć wiekowe starało się naśladować młodzież w mocnym uderzeniu. Wyglądało to przekomicznie. No i ta ciasnota w nieprzystosowanych do tego celu salkach, spowodowała że z ulgą się stamtąd ewakuowałem.

Dwa dni potem p. Marek nieoczekiwanie poinformował mnie, że owa poznana tam dama jest żywo zainteresowana moja osobą. –Taaak!? On to potwierdził. Skoro jest, poprosiłem Marka o telefon do owej i zadzwoniłem. Podczas rozmowy pani zaprosiła mnie do siebie w najbliższą niedzielę, mieszkała w Mrozach. Pojechałem do Mrozów. Po raz pierwszy w życiu przyszło mi jechać z dworca Wileńskiego w nieznanym sobie kierunku wschodnim.

Pani była nauczycielką języka rosyjskiego w tamtejszym liceum – to już wiedziałem. Mieszkała samotnie w gmachu tej szkoły. Wszystkim fachowcom od tego języka zadaję to samo pytanie: jak po rosyjsku brzmi przekątna i prostopadła. Ją też. Ale, mówiąc szczerze nauczycielka mi się nie podobała, gdzieś uleciał jej wieczorny czar z klubu samotnych serc. Ona nie powiem, szła na mnie. Ledwie przyjechałem a już nalegała abym jej towarzyszył na zbliżającej się studniówce, a ja w tym czasie przemyśliwałem jak się elegancko w sposób przyzwoity ewakuować do Warszawy. Odrzuciłem też propozycję pozostania u niej dłużej. Powiedziałem jedynie, że jestem maniakiem górskich wycieczek i zaproszę ją na wędrówkę w maju. To był jedyny konkret z mojej strony i dałem nogę. Szczęśliwy poczułem się dopiero w pewnej odległości od szkoły, na stacji w Mrozach czekając na powrotny pociąg do Warszawy.

Tak! W pewnej odległości, bo miałem w pamięci, że Jola mnie jeszcze instruowała przez okno z IV piętra, gdy już byłem na zewnątrz.

Potem jeszcze odbyłem z nią kilka grzecznych rozmów telefonicznych, ale bezpośredniego spotkania unikałem, miałem też doskonały pretekst – mocno poparzyłem nogę o czym niżej, ale po tym jak wyszedłem z poparzenia musiałem się z obietnicy wywiązać i po trzech miesiącach od daty poznania zabrałem ją w góry.To było właśnie w maju.

I znów zobaczyłem ją rankiem na Dworcu Centralnym. Stawiła się z przepisowym plecakiem i wyglądała jak rasowa turystka. Pojechaliśmy jedną ze stałych dla mnie tras, najpierw do Krakowa skąd do Mszany Dolnej. Tam na dołku był świeżo urządzony przystanek autobusowy z kilkoma stanowiskami i różnił się od tego znanego mi jeszcze z 1993 r. Mszana to stolica dla licznie rozsianych wokół wsi. Stamtąd kolejnym wozem zabraliśmy się do miejscowości o nazwie Koninki. Wysiedliśmy u jej końca na przysiołku Filipy, skąd prostą drogą udaliśmy się do leśniczówki Hucisko gdzie był wyciąg krzesełkowy i tym wyciągiem pojechaliśmy na górę Tobołów 864 npm. Teraz czekał nas 40 minutowy marsz niebieskim szlakiem na Obidową. Moja towarzyszka idąc wciąż pod górkę, nieprzyzwyczajona do takiego wysiłku, zaspała się i ogarnęły ją wątpliwości czy dobrze zrobiła jadąc ze mną tak daleko w tę góry i w zasadzie bez celu. Wreszcie dotarliśmy na grań głównej trasy pasma Gorce oznaczonej czerwonym szlakiem. Stąd w lewo szło się na Turbacz, my zaś, a było nam już  z górki, podążyliśmy w kierunku odwrotnym do schroniska Stare Wierchy, znałem to miejsce aż nadto słynęło między innymi z licznych kotów.

Moja towarzyszka zgłodniała i w schronisku naszła ją nieodpartą chęć na naleśniki i namawiała mnie do ich konsumpcji – grzecznie odmawiałem, a była w tym namawianiu uparta, ja zaś konsekwentny w odmowie. Irytowało mnie, że napiera, że nie rozumie grzecznego słowa „nie”. Zajdla naleśniki, a potem narzekała, że były niedobre, że źle się po nich czuje i znów był kolejny, trzeci już, powód do niezadowolenia. Byłem przekonany że jako nauczycielka stawiała mi stopnie: niedostateczny, za to, że nie podzielam jej pomysłów.

Odczekałem chwilę i powiedziałem wyraźnie:  Nie jadamy wyszukanych potraw po schroniskach. W ogóle czegokolwiek w schroniskach nie jadamy. Żywimy sie w wiejskich knajpach odwiedzanych przez miejscowych, z reguły pijaków – tam karnią znakomicie i niedrogo, za połowę tego co w Warszawie, no i poznajemy przy okazji obyczaje tutejszych. To jej nie przekonało. Nie była skłonna przyznać mi w niczym racji. Wątpiła wciąż w sens łażenia bez celu, a to przecież było podstawowym celem tej wycieczki.

Potem doszło do kolejnych rozdźwięków. Ze Starych Wierchów (1022 m. npm) podążyliśmy do Przełęczy Pośrednierj (918 npm) wciąż szlakiem czerwonym gdzie zaproponowałem towarzyszce abyśmy porzucili szlak i podążyli ścieżką leśną do wsi Ponice skąd dojdziemy do Rabki na nocleg i dodałem że preferuję nad wędrówkę lasem marsz przez wieś –  można więcej zobaczyć, a w razie czego odjechać autobusem. Ona jednak się uparła aby nie zbaczać ze szlaku. Może bała się iż w gęstwinie zmierzam do czegoś złego, że prowadzę ją w leśne ostępy, na manowce w niecnym celu? Jednak postawiłem na swoim i poszliśmy w las. Po 30 minutach wyłoniło się pierwsze gospodarstwo, tam moja towarzyszka zapytała napotkanego gospodarza czy dobrze idziemy – nie miała. po prostu, do mnie zaufania. To mi się nie podobało. Baba chce przejąć kierownictwo nawet w mojej pasji. Dotarliśmy do Rabki. Pora była późna i należało pomyśleć o noclegu. Skierowaliśmy się do hotelu położonego tuż przy stacji kolejowej – wtedy ona zaczęła mówić, aby zamówił odrębne pokoje. Odparłem, by się nie wygłupiała. Weszliśmy do obiektu, ale szybko stamtąd wyfrunęliśmy, ceny były wyjątkowo wysokie obliczone na bardzo bogatych rodziców odwiedzających swoje pociechy w tym wyjątkowym kurorcie. Zaproponowałem podróż do Maszny gdzie był znany mi już tańszy hotel i rzeczywiście za 80 złotych/doba znaleźliśmy raczej miły dwuosobowy pokój.

Zająłem łózko po lewej stronie pokoju, położyłem się i zasnąłem, dopiero rano zorientowałem sie, że moja towarzyszka taką postawą była rozczarowana. Tego ranka zdobyła się na odwagę i zapytała mnie wprost: co ja o tym sądzę? Nieco przestraszony zbyłem ją żartem, po czym już na poważnie uzgodniliśmy że odstawię ją do najbliższej stacji kolei dalekobieżnych, niech wróci do domu. Przyjęła to, odetchnąłem. Zatem z Mszany pojechaliśmy do Suchej Beskidzkiej, skąd odjeżdżały pociągi do Warszawy. Chciałem być elegancki, poczekałem aż wsiądzie. Dla mnie łażenie po górach było celem samym w sobie, dla niej, okazało się, pretekstem do czegoś innego. Gdy nauczycielka wsiadła do pociągu, ja szczęśliwy i wolny jak szczygiełek pobiegłem na przystanek PKS aby zrealizować kolejny ze swoich planów wycieczkowych.

W Suchej przy budyneczku dworcowym były cztery stanowiska autobusowe. Nr 1 to kursy międzymiastowe. Pozostałe trzy łączyły lokalnie miejscowości. Mnie interesował kierunek Stryszawa, skąd miałem zamiar pomijając szlaki przejść na drugą stronę gór, na Żywieczczyznę. W centrum Stryszawy drogi się rozdzielają, ta w lewo prowadzi do Hucisk, mnie interesowała ta w prawo do Roztoki. Tam wysiadłem na końcowym i raźno ruszyłem przed siebie trasą bez znaków. Chodzenie bez szlaków to był jeden z coraz bardziej pociągających wariantów moich spacerów po górkach.

Idąc bez znaków przyjąłem zasadę zasadę aby przy rozwidleniu dróg w lesie wybierać tę główniejszą. Iaby minąć wał górski z dominatom Jałowiec 1111 (npm), przejść przez Siurówkę do Cichej i dalej na ile starczy sił i chęci podążać ku wsi Koszarawa. Ten wspomniany wał stanowi granicę pomiędzy Żywiecczyna a Ziemią Suską. Po przywróceniu powiatów (1999) stanowi ich granicę. Podczas tej wędrówki pobłądziłem, ale też podczas tego błądzenia zauważyłem iż chodzenie bezdrożami, rozwiązywanie małych problemów podczas zgubienia ścieżki doładowuje mnie. Zauważyłem też, w co dotychczas wątpiłem, że jednak istnieją ścieżki po których poruszają się tylko zwierzęta oraz ścieżki prowadzące donikąd. To drugie niby wiedziałem wcześniej, ale wciąż potwierdzało się, no i to, że mapy są do niczego. Aby dojść do celu szedłem konsekwentnie w górę aż minąłem kulminację i zacząłem schodzić w dół. Tak dotarłem do Cichej i dalej do skrzyżowania, gdzie zobaczyłem już tabliczkę z połączeniami autobusowymi do Żywca. Ale czułem taką siłę w nogach iż postanowiłem się dalej przejść po wsi.

Już po powróci do domu, gdy wpadła mi do ręki dokładniejsza mapa, (1:10.000) zauważyłem iż z Roztoki do Cichej prowadzi niemal prosta, jak strzelił, droga. Dlaczego wiec pobłądziłem? I to pytanie długo mnie nurtowało, aż 17 lat późnej wybrałem się tam ponownie by to rozstrzygnąć.

Teraz jednak kroczyłem przez Koszarawę, aż przyplątał się do mnie jakiś miejscowy głupek, takie przypadki zdarzają mi się rzadko. Aby utrzymać coś w rodzaju dobrej woli i nie prowokować napięcia zapytałem go czy zna tutaj urodzonego Józka Pacha – mego znajomego i partnera od kart z czasów chorzowskich. On zobaczył swojego znajomka i nagle pobiegł do niego – odczepił się miejscowy ćwok.

 Z Koszarawy pojechałem autobusem do Żywca. Dalej miejską komunikacją do centrum, gdzie w znanym mi już hotelu, po odnowieniu, wynająłem pokój.

Tam przy dźwiękach niesmacznych piosenek o podtekście erotycznym zjadłem schabowego, po czym poleciałem na rynek żywiecki aby skonsumować ile się da kufli piwa. Żywieckiego nie piłem, lano tam z beczki inne, bardziej mi smakujące, Nie czułem jednak w tej przyrynkowej pijalni w właściwej atmosfery – za duża sala, ludzie senni. Ewakuowałem się na drugą stronę Soły i tam trafiłem lepiej. W barze na tyłach dworca PKS był stół bilardowy i ten lubiany przeze mnie gwar, było życie. Podobnie jak i w restauracji tuż obok, naprzeciwko dworca kolejowego. Po konsumpcji wróciłem do hotelu, a tam awantura – kompletnie pijana trójka, ona jedna ich dwóch, chcieli wynająć pokój – właściciel stanął im na drodze.

O przygodzie z nauczycielką rosyjskiego zapomniałem, p. Markowi o niczym nie mówiłem. On zaglądał do mnie nadal w towarzystwie to jednej, to drugiej pani. Raz byli na rowerach i planowali tym środkiem pojechać na Mazury.

Minęło dwa lata. W 2000 r.  zgłosiłem się znów do p. Marka z tą samą sprawą i p. Marek się mną ponownie zaopiekował. Tym razem miały być to ostatki u niego w domu. Wyszykowałem się jak najlepiej, założyłem długi płaszcz jesienno-zimowy, przebój lat 90., nałożyłem kapelusz i zapukałem pod wskazany adres. Wewnątrz był Marek w towarzystwie dwóch kobiet. W mig oceniłem sytuację, ta młodsza i ładniejsza to pewnikiem partnerka Marka, starsza zaś mamuśka, przeznaczona dla mnie. Trzeba było więc grać przewidzianą rolę. Momentalnie pożałowałem, że nie jestem w tym momencie w kasynie. Na razie byłem w potrzasku. Najlepszym rozwiązaniem na stresowa sytuację to golnąć sobie z przyniesionej butelki. Nagle ktoś zapukał. Wszedł szczupły jegomość, znajomy tej trójki, ale o dziwo, został źle potraktowany przez Marka i panie, okazał się intruzem. Wraz z jego wejściem odżyła dla mnie nadzieja na możliwość eleganckiego ewakuowania się. Jednak nic z tego. Gość po tak złym przyjęciu zmył się i znów zostaliśmy we czwórkę. Nic się dalej nie działo, po odpokutowaniu stosownego czasu podziękowałem za gościnę i zamierzałem wyjść. Okazało się iż mamusia wybiera się ze mną. To jasne, przecież nie zostanie z tymi dwojga. teraz ja musiałem zaopiekować się damą. W głowie kołatały myśli jak najbardziej elegancko wyplątać się z tej sytuacji. Udało mi się odstawić niefortunną partnerkę do domu, a sam wolny i szczęśliwy pobiegłem do jaskimi hazardu. Tam szczęście mnie opuściło – przeputałem parę tysięcy złotych. Sytuacji gdy kobiety przegrywały z hazardem było więcej.

Nie minął tydzień, gdy raczej korpulentna pani pojawiła się w antykwariacie – miałem za swoje. Przyjąłem ją grzecznie ale chłodno i wreszcie poszła sobie, na dobre. I znów, cholera jasna, nie zaiskrzyło.

Tekst stanowi fragment przygotowywanej książki wspomnieniowej autorstwa Krzysztofa Jastrzębskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *