Historia nietypowej randki

Siedzę właśnie na swoim balkonie w jednym z warszawskich bloków, który to balkon stał się od wczoraj moim kącikiem pisarskim. Dlatego modlę się, żeby zima w tym roku przyszła jak najpóźniej. Piję kawę z syropem klonowym kupionym w samej Kanadzie, więc nie z żadną tandetną podróbka z polskiego hipermarketu, a obok mnie leży talerz z niedojedzonym makaronem z łososiem i cukinią. Nie dlatego, że mi nie smakuje, a raczej z powodu pewnej kwestii, która od wczoraj nie daje mi spokoju…Kwestii toksycznych relacji. Gonimy za ludźmi, którzy niby dla nas są, ale przez większość czasu ich nie ma. Którzy niby z nami rozmawiają, ale nie słuchają tego, co do nich mówimy. Za ludźmi, którzy mają wystarczająco dużo czasu, żeby wdać się w żartobliwą dyskusję ze swoim znajomym pod kolejnym facebookowym postem, ale są zbyt zapracowani, żeby odpisać na naszą wiadomość. Za ludźmi, którzy dla nas są priorytetem, a dla których my jesteśmy jedynie planem B. A to wszystko w imię miłości, którą utożsamia się z jedynym prawdziwym szczęściem. Tylko wydaje mi się, że jest to niepewne szczęście, które może przyjść równie szybko, jak odejść.

Jakiś czas temu postanowiłam, że pójdę na randkę. Spotkanie odbywało się późnym wieczorem w kinie. Założyłam ulubioną sukienkę i zakręciłam włosy. Z pozoru randka dość banalna i taka jak każda inna. Jednak było w niej coś nietypowego, a ściślej rzecz ujmując, nietypowy był mój partner. Dlatego że moim partnerem byłam ja sama. Postanowiłam, że sama zabiorę siebie na randkę i to była jedna z najfajniejszych randek, na jakich byłam. Nie czułam żadnej presji, żadnego stresu. Mogłam płakać na filmie, aż tusz zaczął spływać po moich policzkach i uśmiechać się, mimo że na ekranie nie było niczego zabawnego. Mogłam pójść cztery razy do łazienki przed seansem, tak na zaś i nie obawiać się, że ktoś pomyśli sobie, że jestem dziwna.

Moja przyjaciółka powiedziała, że coraz częściej odczuwa, że związek staje się w dzisiejszych czasach presją wywoływaną przez społeczeństwo. „Jesteś sam? To musi być Ci naprawdę smutno.” Bycie szczęśliwym utożsamia się z posiadaniem partnera, bo jak można iść samemu do kawiarni czy do kina? Jak można samemu wyjechać poza miasto na weekend czy pójść na spacer do ulubionego parku? No, nie można…

Wieczór, w którym po raz pierwszy w życiu zrobiłam coś, do czego zawsze potrzebowałam towarzystwa pokazał mi jedno – ani ja, ani moje szczęście nie jest uzależnione od drugiej osoby. Mnóstwo osób wchodzi w dziwne i często trudne do zrozumienia dla mnie relacje. Nie ma w nich miejsca na wzajemny szacunek, głębokie uczucia, a co dopiero miłość. Jedynymi miłym chwilami są momenty intymności, które trwają tyle, co nic, a po nich znowu przychodzi złość i rozgoryczenie. Często próbujemy uszczęśliwić siebie na siłę. „Ja go/ją zmienię.” Znasz to? Jeśli tak, to już wiesz, że w większości przypadków to nie działa, a jedyne, co się zmienia, to Twoje samopoczucie. Na gorsze, rzecz jasna. Kiedy pytam osoby będące w takich relacjach, czy są szczęśliwe odpowiadają, że nie. A gdy zadaję pytanie, po co tracą energię i poświęcają swój czas na bycie nieszczęśliwym, odpowiadają, że lepiej mieć coś niż nie mieć nic. Tylko czy to „coś” warte jest uwagi i nierzadko  silnego zaangażowania emocjonalnego? Nie wiem.

Siedzę właśnie na swoim balkonie w jednym z warszawskich bloków, piję kawę z syropem klonowym, patrzę na stygnący makaron z łososiem i cukinią, przypominając sobie jedno zdanie, które utkwiło mi w pamięci. Jak za długo mydlisz sobie oczy, to na pewno potem będą długo piekły. Tak samo jest z toksycznymi relacjami. Im dłużej w nich jesteśmy, tym trudniej po nich zebrać siły. Dlatego może warto czasem zabrać siebie samego na randkę i przekonać się, że nie zawsze coś jest lepsze niż nic.

To jak, zabierzesz siebie na randkę?

Martyna Pacholak

Ilustracja Dominika Hoyle

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *