Problemem w moim mieszkaniu była szafa. Kolubryna zawalała mi pół pokoju. Wyglądała efektownie, więc ogłosiłem w prasie: SZAFĘ BOGATO ZDOBIONĄ Z KOŃCA XIX w. – ANTYK, SPRZEDAM. Na co reakcji było zero. Wreszcie poszła do Łomianek za dwieście złotych z butelką wódki. Kupił ją p. Paweł Ciniak. Cena za taki mebel wydawała mi się skrajnie niska, ale wziąwszy pod uwagę to, czego byłem świadkiem – już nie.
Właśnie kupowałem książki u wdowy po znanym profesorze medycyny z najbliższego sąsiedztwa, z ulicy Cieszkowskiego. Spadkobierczynią była moja klientka od literatury kobiecej. Likwidowała ogromne mieszkanie, gdzie oprócz książek miała do sprzedania atrakcyjne meble, za które spodziewała się wziąć sporo grosza. Rzeczywiście, meble wyglądały imponująco. Stylowe i w doskonałym stanie. Stały w gabinecie pana profesora.
Ja udałem się po książki, obserwując jak po śmierci profesora, tryb życia żony uległ zmianie. W domu pojawiały się sąsiadki – zawsze tak jest. Ona chętnie je przyjmowała, potrzebowała bliskości innych osób, piły razem kawę, wspominały pana profesora, ona opowiadała o mężu, a one łypały po mieszkaniu, co też może im profesorowa zostawić, nie zabierze przecież wszystkiego ze sobą. Sąsiadki przedtem nie miały wstępu „na pokoje”, profesor sobie nie życzył. A meble były wspaniałe.
Jakież było zdziwienie wdowy, gdy za książki ode mnie wzięła pięć tysięcy nowych złotych, natomiast mebli nie potrafiła sprzedać. Pokazano jej w antykwariacie meblowym kilka podobnych kompletów w obszernych magazynach i powiedziano, że dostanie pieniądze dopiero po sprzedaniu, i w dodatku połowę sumy, czyli nie dość, że nie dostała pieniędzy, to jeszcze musiała oddać drogie meble w czyjeś ręce i czekać na ich sprzedaż. Była całkowicie zależna pod tym względem od firmy i jej dobrej woli. Uważałem, że w antykwariacie meblowym zastosowano stary chwyt. Pokazano jej dużo towaru mówiąc, że nie cieszy się on wzięciem, jest niechodliwy stoi i zawala miejsce, ale z drugiej strony rzeczywiście czasy były już inne. Ona zaś myślała kategoriami sprzed lat.
Wśród zaoferowanych do sprzedaży książek pana profesora nie było literatury zawodowej. Ta została wcześniej przekazana placówce medycznej . Z czasem coraz trudniej było przekazać, w ręce instytucji czy towarzystw naukowych, księgozbiory nawet osób bardzo znanych i zasłużonych, o czym przekonały mnie kolejne lata. Można powiedzieć, że znany żoliborski profesor medycyny umarł w porę.
WYJAZD DAMY DO AMERYKI
Pewnego razu z mieszkania przy ulicy Promyka 1, w tym dominującym ogromnym bloku kupiłem niewielki księgozbiór. Sprzedawała go ładna i elegancko ubrana kobieta wyjeżdżająca na stałe do USA. Poznała mieszkającego tam Polaka i postanowiła wyjść za niego. Ta pani nie była oczywiście w stanie zabrać ze sobą wszystkich książek i bardzo nad tym faktem ubolewała, bo do wielu się przywiązała i było jej naprawdę żal. Mnie natomiast było żal jej, że jedzie samotnie w nieznane i porzuca swój kraj, atrakcyjne mieszkanie w Warszawie, swoje wydeptane kąty, że decyduje się na pozostawienie tego wszystkiego. Dlaczego tak myślałem? A bo po katastrofie dwóch swoich małżeństw, zdecydowanie inaczej patrzyłem na rzeczywistość matrymonialną, no i byłem z tym na gorąco, gdzie buzowały we mnie emocje.
Ale tej damie w sercu grało co innego, zauważyłem w jej sercu, ledwie tłumioną radość, oto kroi się wyjazd do ukochanego mężczyzny do najbogatszego kraju na świecie. Zazdrośćcie mi, chciała powiedzieć, ale teatralnie płakała nad losem książek. Ja nie zazdrościłem.
Antykwariusze lubią sytuacje, gdy sprzedający jest pod presją, wówczas można postawić swoje warunki. Nie myślałem o tym, jeno zastanawiałem się jakie będą jej dalsze losy.
MAMY NALEŻY SIĘ SŁUCHAĆ
Sprzedawanie książek z powodu wyjazdu za granicę należy do rzadszych przypadków niż z powodu śmierci właściciela. Wtedy spadkobiercy postępują wedle pewnej reguły. Najpierw próbują jak najdrożej sprzedać pozostawione ruchomości. Zaczynają od odwiedzin najdroższych antykwariatów. I tam spotyka ich rozczarowanie. Właściciele takich firm zainteresowani są tylko niewielkim procentem oferowanego, w tym przypadku, księgozbioru. A pozostałe stają się trudne do upłynnienia.
Ja wprowadziłem zasadę, że kupuję wszystko, co przysporzyło mi dużej popularności. Ludzie chcą nawet za niższą cenę mieć gwarancję, że wszystko zostało upłynnione, że nic się nie zmarnowało, że niczego się nie wyrzuciło, że każda książka trafiła na właściwe miejsce, bo dla wielu z nas właśnie wyrzucanie książek było i jest najgorszym przeżyciem. W Polsce było, a może i jeszcze jest to rzeczą trudną psychicznie do zaakceptowania. Zwłaszcza dla ludzi którzy te książki zbierali, zdobywali, załatwiali aby potem je obkładać, rozdarte podklejać taśmą (wyjątkowa ohyda), gumować z wpisów (błąd).
Przyjechał do mnie z problemem sprzedaży trzydziestoparoletni mężczyzna, i jak mówili obecni w sklepie klienci, przyjechał wyjątkowo atrakcyjnym samochodem. Ów przybysz powiedział, że jego matka, moja klientka, bardzo dobrze się na mój temat wyrażała. Była pełna zachwytu nad moja osobowością i przed śmiercią powiedziała, żeby książki, które po niej zostały sprzedał właśnie mnie, a nie komu innemu, gdyż to będzie najlepsze rozwiązanie.
I teraz on zgodnie z wolą zmarłej matki tak robi. Książki miał w samochodzie, nie były to jednak książki u mnie kupowane, stanowiły jakąś część rodzinną, prawdopodobnie po dziadkach. Oprócz cenniejszych były też niekompletne, pojedyncze tomy encyklopedii niemieckiej nie mające wielkiej wartości. I ja ujęty tymi słowami zaproponowałem sumę 400 złotych, zdecydowanie zawyżoną, a to z kolei wydało się to mojemu kontrahentowi śmiesznie niską stawką, no był wręcz przerażony i uznał
mnie za oszusta. Kazał z powrotem zapakować książki i trzeba mu było je odnieść do samochodu. bo on spodziewał się co najmniej sumy dziesięć razy większej. Pan odjechał pięknym wozem.
Jakież było moje zdziwienie kiedy jeszcze tego samego dnia wieczorem wrócił, okazało się, że nie mogąc się pogodzić z tak niską ceną pojechał do Śródmieścia do drogich antykwariatów licząc, że tam uzyska odpowiednią stawkę. Nikt nie chciał od niego kupić tych książek w całości, zaś pieniądze, które mu oferowano za pojedyncze egzemplarze, były jeszcze mniejsze od moich propozycji więc wrócił do mnie, by przyjąć moje warunki. Zrozumiał, że ja go nie oszukuję i że jego matka miała rację. Bo jego matka była czytelniczką zorientowaną w tych realiach. On – nie czytelnik. Można powiedzieć żartobliwie, że mamy niekiedy trzeba się słuchać.
Tekst stanowi fragment książki wspomnieniowej, autorstwa żoliborskiego antykwariusza – Krzysztofa Jastrzębskiego.