Pocztówka z Marchmont

Pierwsze co zobaczyłem, kiedy przyjechałem wczesnym rankiem do mojego nowego mieszkania na Marchmont Street w Londynie, to dwie usychające palemki stojące w rogu pokoju. Nie byłem w tej okolicy odkąd uciekłem do Polski przed zbliżającym się zamknięciem granic w marcu. Palemki mojego dobrego kolegi Vlada z Ukrainy zostały na miejscu, a potem, jak się dowiedziałem, wędrowały z rąk do rąk opuszczających Londyn studentów. Ostatni tydzień na wyspach pamiętam doskonale. Światową pandemię ogłoszono w radiu, kiedy wracałem ze znajomymi z corocznej studenckiej gali boksu zorganizowanej z wielkim rozmachem. Na ringu wystąpiły najpierw niewysokie, krótko ostrzyżone dziewczyny, które lały się zawzięcie, później szołmeni, popularne chłopaki, aż w końcu na widowni zapanowała cisza, bo wkroczyli zawodnicy wieczoru. Obaj wielcy, muskularni – w dodatku – jeden z Ameryki, a drugi z Rosji. Po szlachetnym zwycięstwie zespołu USA, które wyglądało jak zwycięstwo obu, nasyceni widowiskiem spakowaliśmy się do taksówki i ruszyliśmy do domu. Jeszcze wtedy – we środę – Londyn huczał jak zawsze. W piątek, kiedy w pośpiechu wracałem o północy do mieszkania, żeby spakować paszport i misia, miasto wyglądało zupełnie inaczej. W drodze na autobus, który w środku nocy zawiózł mnie na lotnisko do Birmingham, zazwyczaj zatłoczone ulice, pełne porozbieranych studentów i studentek, były prawie puste. Zostawiłem Anglię na sześć miesięcy.

Kiedy wróciłem już na Marchmont Street, zacząłem od gruntownych porządków. Sprzątałem zawzięcie, walczyłem z kłębami kurzu, szorowałem okna z pyłu i sadzy, które osiadły tam chyba jeszcze podczas rewolucji przemysłowej. Sprzątałem trzy dni, bo nigdzie i tak nie mogłem wyjść – czekała mnie dwutygodniowa kwarantanna. Kwarantannę, jak każdy szanujący się młody człowiek, planowałem spędzić poważnie. Nie wychylałem więc nosa poza ostatni barowy stolik mojego lokalnego pubu. Słyszałem plotki, że tak jak w Polsce, w pilnowaniu kwarantanny będzie pomagać mi policja, toteż wyczekiwałem jej odwiedzin. Niestety, zapomniano o mnie. Z policjantami za to spotykałem się regularnie w kolejce po kawę w sąsiedzkiej kawiarni, gdzie włosi pod przykrywką dodawali cannoli do serwowanego angielskiego śniadania. Przeważającą część czasu spędziłem jednak przy biurku w moim pokoju obserwując wolno płynące życie na zewnątrz. W tym miejscu może przydałaby się notka historyczna: mieszkam w kamienicy z rudej cegły, trzypiętrowej, jak wszystkie inne domy na ulicy, opatrzonej żelazną plakietką podającą rok 1793 jako datę ukończenia konstrukcji. Mój kolega Janek zauważa, że nasz dom pamięta jeszcze czasy Pierwszej Rzeczpospolitej. Spędzamy długie wieczory na zastanawianiu się, czy w naszym skromniutkim mieszkanku żyli już kiedyś emigranci z Polski.

Z każdym kolejnym dniem czuję coraz bardziej, że nie mam na co narzekać. Na razie nie chodzę na uniwersytet i nie wypatruję konstruowanej choinki, która niechybnie tam powstanie. W tym roku Londyn obserwuję przez cieniutkie, trzaskające okna mojego pokoju. Bezpośrednio naprzeciwko mnie, piętro niżej, przy ulicy znajduje się sklep, w którym można dostać właściwie wszystko. Mruga do mnie jaskrawym neonem z napisem „WYMIANA WALUT 0% KOMISJI”. W głębi sklepu widzę półki z czekoladami, jogurtami, płynami do zmywania naczyń… Właściciel sklepu, o bliskowschodniej karnacji,  ubrany nienagannie w sweter i koszulę, stoi przed wejściem do swojego królestwa z komórką przy uchu. Sklep jest praktycznie nieodwiedzany, poza sporadycznymi wizytami chłopaków na rowerach, którzy wjeżdżają na nich do środka, żeby pogadać z kasjerem. Interes się jednak, mimo wszystko, kręci. Czasem otwiera się o dziewiątej, kiedy indziej o jedenastej, ale jedno jest pewne – przed wejściem zawsze zobaczę biznesmena z komórką. Dużo lepiej, sądząc po ilości odwiedzających, radzi sobie księgarnia znajdująca się tuż obok. Nazywa się „Gay’s the word”, czyli jak sobie sam tłumaczę „Słowo geja”. Niebieska, okrągła tabliczka, którą zaznacza się powiązanie budynku z ważną postacią historyczną głosi, że księgarnię w 1984 odwiedzał Mark Ashton – działacz polityczny, który przewodził organizacji LGSM. Organizacja zrzeszała lesbijki i gejów we wsparciu brytyjskich górników. Z księgarni wychodzi czasem na papierosa jej właściciel, już siwy, także elegancko ubrany. Czasem stoi na ulicy razem z biznesmenem-komórką. Panowie dają sobie przestrzeń.

Po ulicy Marchmont, której wycinek nieustannie monitoruję, kręcą się studenci. Nadstawiam ucha, kiedy słyszę znajome głosy. Po ulicy czasem przechadzają się moi znajomi, więc wołam ich, żeby wpadli na kawę. Mieszkanie łatwo wypatrzeć, bo od czasów protestów w Polsce w oknach wiszą błyskawice. Dyskutujemy sobie o absurdach, prawach, przepisach i planach. Na końcu pocieszamy się na duchu, że już niedługo będzie lepiej. Niektórzy z nich skończyli już swoje szkoły i teraz poszukują pracy. Inni jeszcze nie, ale doskwiera im brak imprez. Z Jankiem wymieniamy się polskimi książkami i polskimi spostrzeżeniami. Ostatnio tematem była kiszonka z kapusty. Widziałem ją na sklepowej półce reklamowaną jako „organiczna, ekologiczna porcja zdrowia” za cztery funty. Dlaczego nikt nie walczy o dobre imię naszej polskiej kapusty? Dlaczego sprzedaje się ją tutaj jako ekologiczną nowinkę? Czy być Polakiem to nie znaczy właśnie walczyć, walczyć o pieroga, buraczki i ogórki kiszone? Żeby każdy wiedział, że są nasze i że są dobre? Kiedy zgłodniejemy, idziemy do sklepu „Maciuś” po kaszę, bo nigdzie indziej jej nie da się kupić.

Na ulicę Marchmont od miesiąca patrzą już coraz żywsze i weselsze palemki. Czekają na Vlada, który pewnie kiedyś się po nie zgłosi. Żoliborz jest 1446 kilometrów stąd. Mógłbym teraz napisać, że mimo to czuję smog z komina mojego sąsiada, albo że wciąż czekam na zielone na placu Wilsona. Ale jednak, tak naprawdę, bardzo tęsknię i mam nadzieję, że zobaczymy się na święta. Jeśli nie to zapraszam wszystkich zainteresowanych na Marchmont. Wypatrujcie czerwonych błyskawic. 

Antoni Kostrzewa
Ilustracja Marysia Lisicka

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *