Mieszkać w dobrym punkcie to nie to samo, co mieć dobry adres. Jaki adres jest dobry? Dla każdego inny. Mieszkam od urodzenia w Warszawie i nigdy nie opuszczałem tego miasta na dłużej niż na trzy miesiące. Plac Inwalidów to mój czwarty stały adres. Fakt, że po raz pierwszy mieszkam na placu, ma być może znaczenie, którego na razie nie znam.
Urodziłem się i pierwsze dziesięć lat życia mieszkałem na Środkowej; nazwa tej ulicy wydaje mi się dzisiaj bardzo odpowiednia dla małego dziecka. Miejsce, w którym rodzimy się, otwieramy oczy, zawsze jest środkiem świata, centrum, do którego odnoszą się wszystkie inne kawałki uniwersum. Środkowa, niedługa ulica na warszawskiej Pradze, między Wileńską a Stalową, miała gazowe latarnie, kocie łby i przepastne rynsztoki, które kilka razy w roku bielono wapnem. Punkt był fatalny, Praga schodziła na psy. Matka marzyła o przeprowadzce, żeby oderwać się od niedobrych wspomnień. Z trzeciego piętra czynszowej kamienicy widzieliśmy za rogiem na Stalowej dom, w którym dziadek miał aptekę. Ludowa władza zabrała ją z całą zawartością i w środku urządzono wylęgarnię kur zmienioną, zanim pierwsze pisklę zdążyło przyjść na świat, w posterunek milicji obywatelskiej, a nieco później w wydział meldunkowy kwaterunku. Szyld apteki pozostawił na murze ślad, który tylko częściowo zasłoniła czerwona tabliczka.
Po przeprowadzce ze Środkowej zostaliśmy na prawym brzegu Wisły. Nowym adresem była Brazylijska. Dla moich rodziców miał to być ostatni adres. Chociaż mieszkanie w trzypiętrowym bloku było o połowę mniejsze od starego, matka cieszyła się, że mieszkamy w znacznie lepszym punkcie. Na planie Warszawy w skorowidzu ulic Saska Kępa wydawała się oazą kosmopolityzmu. Główna ulica – Francuska – przechodziła w Paryską. Paryska niepostrzeżenie stawała się Wersalską. Gdy z początkiem lat 60. dzielnica zaczęła się rozrastać, nowym ulicom nadano bardziej postępowe nazwy. Do szkoły chodziłem na Kubańską, fryzjer był na Meksykańskiej, krawcowa mieszkała na Arabskiej, pętla autobusu 111 znajdowała się na Międzynarodowej. Adres mieliśmy egzotyczny, ale życie było szare. Żeby dorobić do pensji ojca, matka prowadziła prywatne przedszkole. W moim pokoju dzień w dzień od rana dziesięcioro dzieci dokazywało na podłodze, z wrzaskiem wyrywając sobie stare, popsute zabawki, które w naszej rodzinie przechodziły z pokolenia na pokolenia.
Kiedy wiosną 1982 roku, kilka miesięcy po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego, znalazłem się na lewym brzegu Wisły w mieszkaniu na Siemiradzkiego, dla matki było to zrządzeniem losu. – Z Henrykiem Siemiradzkim – powiedziała – jesteśmy spokrewnieni od pokoleń. Tylko mi nie mów, że pierwsze słyszysz. Opowiadałam o tym setki razy. Gdybyś chciał słuchać, tobyś słyszał, ale nawet najbliższa rodzina przestała cię obchodzić.
Matka nie była sprawiedliwa. W mieszkaniu na Siemiradzkiego zacząłem pisać książkę o jej życiu, które tylko na pozór pozbawione było wielkiej tajemnicy. Dokładnie sto lat wcześniej patron mojej ulicy malował obrazy na największej kurtynie teatralnej Europy. Pośrodku płótna w grupie postaci-alegorii Natchnienie kojarzy Piękno z Prawdą i tę patetyczną scenę nieraz miałem przed oczami.
Jeśli w nowym mieszkaniu skończę pisać to, co w starym zacząłem, plac Inwalidów uznam za bardzo dobry adres.
Zbigniew Mentzel
Ilustracja Dominika Hoyle
Fragment książki „Kaszanka jako forma życia duchowego”, która ukaże się niedługo nakładem wydawnictwa Wielka Litera.