Zgentryfikowana choinka

Rok temu na łamach „Wilsoniaka” pisałem o tym, jak dziwne i obce wydawały mi się święta bożego narodzenia w Londynie. Nie mogłem zrozumieć przedziwnej estetyki tego wielokulturowego miasta, gdzie wszyscy wyczekują grudnia, ale z zupełnie różnych powodów. Czasem, w szczególnie ponure dni, patrzyłem na pojawiające się wszędzie świąteczne dekoracje z myślą, że ta wielka otaczająca mnie metropolia używa świąt jak swojego zakładnika. I mógłbym pisać w tym tonie do końca – jednak byłoby to przeinaczeniem tak jak pisanie, że święta to wyłącznie czas beztroski. Śnieg nie pada, dziś nawet świeci słońce, nic nie stoi więc na przeszkodzie, żebyśmy wybrali się na spacer bo Londynie przygotowującym się celebracji.

Przed moim uniwersytetem, jak co roku, powstaje świąteczna instalacja. Obserwowałem rosnące za oknami mojej biblioteki rusztowania zastanawiając się, czym zaskoczą mnie tym razem. Na środku placu powstała budowana przez inżynierów w kaskach wieża z metalowych prętów, którą następnie otoczono wzorowymi zabezpieczeniami, spełniającymi wyśrubowane angielskie przepisy bezpieczeństwa. Sądziłem, że budowniczy porzucili swoją kreację nie kończąc jej, dopóki wieczorem nie rozbłysła zielonymi neonami, układającymi się w kształt choinki. Przez moich kolegów została nazwana „zgentryfikowaną choinką” i trudno się z nimi nie zgodzić. Rusztowanie to stały element krajobrazu miasta, którego stare, ceglane domki są ciągle wykupowane od niezamożnych mieszkańców i przerabiane na luksusowe apartamenty dla zagranicznych inwestorów.
Niedaleko, piękny, monumentalny dworzec St Pancras zdobi inna choinka. Ta również jest zakładnikiem – jej kształt przypomina wieżę Eiffela – to ukłon w stronę przybywających właśnie na tę stację turystów z Paryża i reklama francuskich perfum, z których choinka jest zrobiona. Cała mieni się jak złoty czubek piramidy. Trudno jest nie ulec jej urokowi.
Nie chcę być posądzony o choinkowy fundamentalizm – że jak choinka to tylko żywa, z bombkami, ręcznie zrobionym łańcuchem i obowiązkowo wesołymi mrugającymi światełkami, choinka apolityczna i kapitalistycznie obojętna. W stolicy światowego rynku nie da choinki zostawić w spokoju, i nikomu to raczej nie przeszkadza, więc czemu miałoby mi?
A zresztą są i miejsca, gdzie wszystko wygląda relatywnie „po staremu”. Wraz z moim kolegą z Polski nabraliśmy zdrowego zwyczaju wybierania się na niedzielne targi śniadaniowe, odbywające się chyba od wieków w tym samym miejscu. Szczycimy się tym, że u przemiłych pań sprzedających wypieki i owoce zyskaliśmy status „my love” czyli kochanieńkich, a u panów rzeźników „gents” co jest w pewnym sensie znakiem osiągnięcia statusu, na który niektórzy przyjezdni musieli pracować latami. Ostatnio nawet wspólnie żartowaliśmy z francuzów i mierności ich wyrobów w stosunku do rodzimych, angielskich – tak właśnie zachodzi angielska asymilacja! Obok nas sprzedają się choinki, niczym nie różniące się od polskich. Różni się za to sprzedawca – świąteczny wieniec sprzedaje nam uśmiechnięta od ucha do ucha pani w hidżabie.

Mieszkańcy Londynu nie mają chyba nic przeciwko ciekawskim przechodniom spacerującym po ich ulicach. Ich domy, szczególnie te stare, których w mojej okolicy jest mnóstwo, otwierają się na świat wielkimi oknami. Zaglądając w nie buduję pewne wyobrażenie świąt, wcześniej oparte głównie na opowieściach Dickensa. Faktycznie, niektóre wnętrza wyglądają, jakby zatrzymały się w czasie, zazwyczaj pełne książek i o ścianach w kwieciste wzory. Inne oferują zgoła inny widok – pomieszczenia nowoczesne jak salon Appla, z szarymi obrazami i szarymi gwiazdami na choinkach, gdzie przy stołach siedzą zamyśleni nad kolacją łysi panowie. Nie pomylcie się jednak, to scena rodzinna – jeden z nich to poważny tatuś, zapewne szef, a drugi to mały szkrab w szarym śliniaku, sądząc po tęgiej minie, także przyszły szef albo szefowa jakiejś wielkiej firmy. W innych oknach widzę wywieszone deklaracje polityczne, przeważająco prounijne, czasem nawet unijne flagi. A każdy mój krok z parapetów śledzą liczne koty.

Główne ulice Londynu zdobią świetlne ekspozycje, przez które na ulicach powstają prawdzie korki fotografujących je turystów. Nad Regent Street lecą anioły, rozpościerające skrzydła między fasadami budynków. Na Oxford Sreet pojawiły się za to kurtyny z niebieskich świateł, jak ekrany wyświetlających gwiazdki, śnieżki, i, co ciekawe żadnych reklam, poza okazjonalnymi hasztagami. Trzeba przyznać, że ten pokaz świateł ma potężną moc rozchmurzania świątecznych sceptyków takich jak ja.

W potoku ludzi docieramy do Somerset House, gdzie udało mi się zatrudnić na kilka dni, jako nadzorca wystawy Miasta z Piernika. To prawdziwe apogeum londyńskiego „gwiazdkowania”. Całą salę wypełnia słodki zapach piernika i lukru, a z głośników od rana do nocy lecą kolędy w wykonaniu popowych muzyków. Wystawa cieszy się niezwykłą popularnością – przed wejściem ustawia się kolejka, której demografię nie sposób skategoryzować. Są tu między innymi panowie w garniturach z City, piękne, dostojne panie o arystokratycznych ruchach, nieśmiałe chłopaki ze szkolnymi plecakami i mnóstwo euforycznie krzyczących dzieci. Przez jednego z poważnych panów zostaję zapytany, czy cukier puder na dachach domków można zlizywać. Kiedy odpowiadam, że nie, grzecznie kłania się i odchodzi. Nie widzę jednak tego słynnego wielkomiejskiego pośpiechu – goście uważnie oglądają, fotografują i obwąchują każdy designerski piernikowy domek.
Po takiej angielskiej przygodzie czuję się wręcz przepełniony nastrojem świąt. Nie ma tu czasu na „pochylenie się” nad tajemnicą bożego narodzenia, o czym u nas często pisze się w gazetach i mówi z kościelnych ambon. I na to przyjdzie czas, na naszym, najpiękniejszym na świecie, Żoliborzu.

Antoni Kostrzewa

Ilustracja Dominika Hoyle

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *