Dyskusja o tym, co właściwie wydarzyło się w Polsce w okresie zdobywania władzy przez komunistów, trwa od lat. Od kilku coraz częściej możemy usłyszeć, jakoby po wojnie doszło do antykomunistycznego powstania. Założenie efektowne, redukujące wątpliwości, z pewnością atrakcyjne dla środowisk odwołujących się do mitu „Wyklętych”. Pytanie jednak, czy uzasadnione?
W listopadzie 1949 r. w Londynie dobiegły końca prace nad dokumentem Polska pod reżimem komunistycznym. Sprawozdanie z sytuacji w kraju (1944-1949). Była to obszerna analiza, przygotowana na użytek władz emigracyjnych przez ekspertów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rządu RP na Uchodźstwie. Opracowanie – jego stosunkowo niedawne wydanie po opatrzeniu przypisami liczy grubo ponad 300 stron – podzielone zostało na trzy części. Najdłuższą poświęcono problematyce politycznej – przedstawieniu kolejnych etapów wprowadzania w Polsce komunistycznej dyktatury.
Wśród omawianych problemów – m.in. skali bezprawia, sowietyzacji czy mechanizmów zastraszania społeczeństwa – zjawisko „ruchu podziemnego” odnotowane zostało bardzo pobieżnie, zaledwie w kilku akapitach. Zwracano w nich uwagę na tragedię tysięcy akowców, którzy wiosną 1945 r. znaleźli się w potrzasku. Dostrzegano wymierzony w nich terror i towarzyszącą mu kampanię propagandową. Pisano o wyraźnym zmęczeniu wojną, przekładającym się na utratę przez podziemie zaplecza społecznego. Diagnozując zjawisko zaniku antykomunistycznego oporu, za ostatni moment jego realnych przejawów – „żywej akcji partyzanckiej” i „bujnego życia konspiracyjnego” – wskazywano rok 1946. Jedynym powstaniem, o którym wspominali autorzy opracowania, był sierpniowy zryw Warszawy.
Wobec popularności tezy o mającym wybuchnąć w Polsce antykomunistycznym powstaniu – ostatnimi laty pojawiała się ona nie tylko w wypowiedziach publicystycznych, ale także w wystąpieniach Prezydenta RP, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej czy szefa Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych – trudno nie zadać pytania: czy możliwe, aby emigracyjni analitycy nie dostrzegli na czas, choćby nie nazywając go wprost, zjawiska tak wielkiej wagi?
„Zbrojne wystąpienie narodu lub jakiejś grupy w obronie swojej wolności” – brzmi najprostsza definicja powstania zawarta w Słowniku języka polskiego. Określenie takie, zwłaszcza mało precyzyjna kategoria „jakiejś grupy”, daje wprawdzie szerokie pole interpretacji. Nie powinno się w nich jednak abstrahować od charakterystycznej dla danego momentu świadomości społecznej. W kontekście rozważań o powstańczym bądź nie obliczu powojennego oporu, warto też bliżej przyjrzeć się jego cechom, takim jak przebieg, okoliczności polityczne, a wreszcie – skala zjawiska.
Problem ram czasowych
Już próba ustalenia, kiedy zaczęło się i do kiedy trwało domniemane antykomunistyczne powstanie, rodzi poważne wątpliwości. Dolną cezurę najczęściej stanowi rok 1944. Płynna pozostaje górna, wytyczana na ogół gdzieś w latach 1953–1956. Pojawia się jednak również rok 1947, a nawet 1963, kiedy zginął ostatni ukrywający się jeszcze członek zbrojnego podziemia. W rzeczywistości – inaczej niż w przypadku wielkich zrywów kształtujących polską wyobraźnię – nie sposób wskazać tu ani konkretnego punktu jego otwarcia, ani uzasadnionego faktograficznie momentu zakończenia.
Armia Czerwona przekroczyła granicę wschodnią Drugiej Rzeczpospolitej z początkiem roku 1944. Jednak w kolejnych miesiącach oddziały Armii Krajowej (AK) znacznie częściej współdziałały z wojskami sowieckimi – często płacąc za to wysoką cenę – niż z nimi walczyły. Nic dziwnego, były częścią Polskich Sił Zbrojnych, wchodzących w skład wielkiej koalicji antyhitlerowskiej. Jakiekolwiek zorganizowane wystąpienie przeciw Armii Czerwonej, abstrahując, że skazane na błyskawiczną klęskę, przekreślałoby wojenny dorobek Polski i ułatwiło Moskwie dyskredytację legalnych władz RP.
Sytuacja uległa zmianie wiosną 1945 r. W wyniku wznowienia ofensywy antyniemieckiej, regularne wojska ruszyły na zachód, a pozbawiona społecznego poparcia „administracja lubelska” została w dużej mierze zdana na własne siły. W takich okolicznościach, po miesiącach prześladowań, ponownie zaczęły zapełniać się lasy. Zwłaszcza we wschodnich województwach pojałtańskiej Polski, poza większymi miastami, skala wystąpień wykazywała, że komuniści nie panują nad sytuacją.
I wówczas nie sposób jednak mówić o powstaniu. W warunkach chaosu panującego po rozwiązaniu AK, uderzano punktowo, bez choćby taktycznych założeń, doraźnie odpowiadając na represje. Lokalne sukcesy nie były dyskontowane, bo główne ośrodki dowódcze – Delegatura Rządu na Kraj oraz powołana w miejsce AK Delegatura Sił Zbrojnych – zgodnie z dyrektywami uchodźczych władz dążyły do wygaszania akcji zbrojnej. Oceniały ją jako pogłębiającą straty i bezcelową, za wskazane uznając „przenikanie na posterunki cywilne” i szukanie rozwiązania politycznego.
„Powstają różne organizacje – relacjonował po latach współtwórca podziemia poakowskiego, a w czasie wojny dowódca warszawskiego Kierownictwa Dywersji AK, kapitan Józef Rybicki „Maciej” – powołują się na nasze rozkazy. […] Część ludzi przeszła na bandytyzm. Nie ma na to rady. […] Jak się jeździło po oddziałach leśnych, żeby je rozwiązywać i mówić, że trzeba skończyć rozwiązanie AK, to oczywiście nie raz spotkałem się z zarzutem, że jestem zdrajcą itd. Dopiero po wyjaśnieniach, kim jestem, to się zmieniało; były takie chwile, że ludzie byli po prostu nie przybici, ale zdecydowani na wszystko”.
Jednak już latem sytuacja zaczęła się uspokajać. Wojna w Europie dobiegła końca, a warszawski rząd został uznany międzynarodowo. W kraju, mimo dominacji obozu prosowieckiego, wyłoniła się masowa, jawna opozycja, na której czele stanął Stanisław Mikołajczyk. To w niej zaczęto upatrywać siły zdolnej powstrzymać komunistów. Efekty przynosiła „akcja rozładowywania lasów” prowadzona przez dowództwo poakowskie, ale także ogłoszona przez władze, wyczekiwana od miesięcy amnestia. Wszystko to sprawiało, że opór zbrojny wyraźnie osłabł. Do skali z wiosny 1945 r. miał już nigdy nie powrócić.
Jeszcze więcej problemów stwarza próba wskazania momentu zakończenia domniemanych działań powstańczych. Umiejscawianie go w połowie lat 50., nie mówiąc już o kuriozalnym roku 1963, trudno bowiem traktować inaczej niż w kategoriach życzeniowych. Ostatnia udana akcja na więzienie UB – w sytuacji unikania otwartych starć z liczniejszymi i lepiej uzbrojonymi siłami komunistycznymi były one kluczowym przejawem zbrojnego oporu – została przeprowadzona w listopadzie 1946 r. Definitywne załamanie się podziemia jako zjawiska o charakterze masowym nastąpiło pół roku później, kiedy przeprowadzono tzw. drugą amnestię. Po jawnym sfałszowaniu wyborów parlamentarnych i rozbiciu ośrodków kierowniczych podziemia w Polsce centralnej i wschodniej, ujawnienie wybrało ponad 90% nierozbitych jeszcze struktur głównej organizacji poakowskiej i ponad połowa stanów słabszej konspiracji narodowej.
W efekcie, wiosną 1947 r. struktury zbrojne podziemia stopniały do poziomu poniżej 2 tys. członków w skali całej Polski. Wobec zaniku ośrodków kierowniczych, poszczególne oddziały funkcjonowały samodzielnie, najwyżej w porozumieniu z lokalnymi siatkami. Te, które uniknęły rozbicia lub rozpadu, stopniowo przeradzały się w grupy o charakterze przetrwaniowym. Ich celem nie było już sabotowanie posunięć narzuconej władzy, ale dotrwanie do wyczekiwanej „Trzeciej Światowej”.
Szacuje się, że w schyłkowym okresie przez pozostałości oddziałów leśnych przewinęło się maksymalnie do 500 – słownie: pięciuset – osób w skali całego kraju. Ostatnie kilkuosobowe patrole zostały rozbite na przestrzeni lat 1952–53. Później w lesie pozostały już jedynie grupki 2, 3-osobowe i ludzie samotnie ukrywający się przed aparatem bezpieczeństwa. Nieliczni dotrwali do politycznego przełomu roku 1956 i skorzystali z ogłoszonej wtedy amnestii. Pojedynczy nie zaufali jej – zginęli lub zostali schwytani w kolejnych latach.
Tragedia „ostatnich leśnych” wzbudza oczywiste emocje. Nie sposób jednak łączyć z nią schyłku domniemanego powstania. Zakładając nawet, że doszłoby do niego w pierwszym okresie nowej, znaczonej komunistycznymi prześladowaniami rzeczywistości, mówilibyśmy bowiem o zjawisku bez precedensu – powstaniu trwającym kilka miesięcy i dogasającym przez kolejną dekadę.
Problem przywództwa i koordynacji działań
Wielkie polskie powstania – od insurekcji kościuszkowskiej do tragicznego zrywu Warszawy – dysponowały ośrodkami władzy, odpowiedzialnymi za koordynowanie działań i nadawanie im określonych celów. Zarówno militarnych, jak i politycznych. Realia funkcjonowania podziemia powojennego od początku rysowały się zgoła odmiennie.
W przełomowy rok 1945 wkroczyło ono w stanie daleko posuniętej erozji. Przetoczenie się przez ziemie polskie frontu porwało konspiracyjną łączność. Powstające spontanicznie oddziały niekiedy podporządkowywały się lokalnym ośrodkom dowódczym, niekiedy – wobec ich zaniku lub samowolnych decyzji – podejmowały działalność na własną rękę. Powołana do walki z Niemcami masowa AK znajdowała się w likwidacji, a przygotowywana na ewentualność wkroczenia Sowietów kadrowa organizacja NIE okazała się strukturą niezdolną do podjęcia szerszych działań.
W takich okolicznościach próbę przejęcia inicjatywy w podziemiu podjęli narodowcy. Krytykując zwłaszcza uznawane za lewicowo-sanacyjne i odpowiedzialne za klęskę powstania w Warszawie kierownictwo AK, usiłowali zająć ich miejsce. Wzywali do zjednoczenia antykomunistycznego wysiłku pod sztandarem nowo utworzonego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (NZW), przekonywali, że tylko przywództwo obozu katolicko-narodowego zagwarantuje bezkompromisowość w walce z narzucanym systemem. Wykorzystując niezrozumienie części terenowych struktur AK dla prowadzonej przez jej dowódców „akcji rozładowywania lasów”, sięgali przy tym – choć przeciwna była temu część działaczy podziemnego Stronnictwa Narodowego (SN), politycznej reprezentacji nurtu – po atrakcyjne zwłaszcza wśród ludzi młodych hasła kontynuacji walki zbrojnej.
Główny nurt poakowski – początkowo w ramach Delegatury Sił Zbrojnych, a od września 1945 r. w ramach Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” (WiN) – nie zamierzał oddawać pola narodowcom. Rywalizacji sprzyjały różnice ideowe i odmienne koncepcje polityczne. Podziemie poakowskie, programowo prodemokratyczne, poparło bowiem wysiłki legalnej opozycji w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego. Próbując odchodzić od akcji zbrojnej – postulat ten zasadniczo udało się zrealizować na południu i w centrum kraju; w mniejszym stopniu w województwach wschodnich – zamierzało wspierać propagandowo opozycję w walce o zagwarantowane w Jałcie wolne wybory. Dążący do samodzielnego uchwycenia władzy narodowcy trwali z kolei na stanowisku bezkompromisowym. Atakując ludowców i deklarując wierność legalnym władzom RP na uchodźstwie – u schyłku wojny, po latach izolacji, zaczęli odgrywać w londyńskim rządzie istotną rolę – zapowiadali rychły wybuch konfliktu między ZSRR a mocarstwami zachodnimi.
W tzw. dołach „wielka polityka” nie miała takiego znaczenia. Górę brały prozaiczne spory o prymat w terenie, a niekiedy animozje osobiste. Co charakterystyczne, podziemna rywalizacja największą temperaturę osiągała tam, gdzie oba nurty wciąż dysponowały strukturami zbrojnymi. W sprawozdaniu kierownictwa WiN z wiosny 1946 r. stwierdzano: „Stosunek [podziemia narodowego] do b[yłej] AK i WiN-u ogólnie jest nieprzychylny, a w niektórych regionach wręcz wrogi. Szczególnie w województwach wschodnich, np. w Rzeszowskiem, propaguje się, że AK jest pod wpływami masonerii. Bardzo zaognione stosunki występują na terenie Białegostoku i Wschodnio-Warszawskiego, gdzie na działaczy AK wydano szereg wyroków śmierci”.
Próbą stworzenia platformy współpracy obu nurtów było powołanie w styczniu 1946 r. Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Podziemnej. Inicjatywa piłsudczyka, ppłk. Wacława Lipińskiego, miała stanowić odpowiednik działającej podczas okupacji niemieckiej Rady Jedności Narodowej. Do komitetu weszli wprawdzie przedstawiciele WiN i SN, ale podjęta na jego forum ograniczona współpraca nie zażegnała zasadniczych podziałów. Choć z czasem temperatura sporu słabła, aż do zasadniczego kryzysu podziemia w początkach roku 1947 żadna ze stron nie zdecydowała się ustąpić.
Podziemna mozaika nie ograniczała się bynajmniej do dwóch głównych sił. Początkowo do przewodzenia antykomunistycznej konspiracji aspirował także ośrodek oenerowski, dysponujący własną wojskówką – Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Dość szybko jednak, jeszcze w 1945 r., został rozbity, a część jego sił wchłonęło silniejsze i bliskie ideologicznie NZW. Ponadto w warunkach powojennego zamieszania wyłoniły się różne struktury lokalne, działające samodzielnie. Najsilniejszą z nich było operujące w Łódzkiem (a częściowo także na Śląsku) Konspiracyjne Wojsko Polskie, powołane przez kpt. Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”. Przedwojenny nauczyciel, a w czasie okupacji niemieckiej zasłużony oficer AK, podważał winowską koncepcję wygaszania walki zbrojnej, kierownictwo Zrzeszenia oskarżając o rodowód sanacyjny i tendencje do politykowania. Współpracę z narodowcami odrzucał natomiast ze względu na ich „duży stopień sfaszyzowania”, szkodliwy dla sprawy polskiej antysemityzm i dążenia antydemokratyczne. Niezależne struktury na Mazowszu wytworzył ponadto eklektyczny Ruch Oporu Armii Krajowej, a w Poznańskiem do końca roku 1945 funkcjonowała Wielkopolska Samodzielna Grupa Ochotnicza „Warta”. Dla dopełnienia złożoności obrazu – nie uwzględnia on mniejszych oddziałów i grupek działających na własną rękę – warto dodać, że na Podhalu funkcjonowało niezależne, utworzone przez por. Józefa Kurasia „Ognia” i postulujące dalszą akcję zbrojną Zgrupowanie „Błyskawica”, a na Pomorzu i Podlasiu operowały poakowskie, lecz nieuznające zwierzchnictwa WiN, 5 i 6 Brygada Wileńska.
W warunkach daleko posuniętej decentralizacji nawet główne ośrodki antykomunistycznego podziemia w ograniczonym stopniu kontrolowały własne struktury. Do przełomu lat 1944/45 istotną rolę konsolidacyjną odgrywał autorytet władz na uchodźstwie, których mandatem, a także – co nie bez znaczenia – istotnym wsparciem materialnym dysponowały AK i Delegatura Rządu. Dla ludzi pozostających w podziemiu po wojnie legalne władze nadal stanowiły ważny punkt odniesienia. Był to już jednak punkt czysto symboliczny – klarowna przeciwwaga dla narzuconego reżimu komunistycznego. Wielu leśnych zapewne nawet nie zdawało sobie sprawy, że władze emigracyjne konsekwentnie nawoływały do przerwania walki zbrojnej i włączania się do odbudowy.
Konglomerat struktur składających się na podziemny ruch antykomunistyczny niewątpliwie łączyła niezgoda na narzucony Polsce obcy system. Jednak rozbieżności co do celów i metod walki, różnice polityczne i kryzys zaufania do przywódców, obawy przed infiltracją, a niekiedy po prostu kwestie ambicjonalne podtrzymywały stan głębokiego rozproszenia. Poszczególne organizacje funkcjonowały względem siebie równolegle, a niekiedy nawet występowały przeciw sobie. Przypadki współpracy, choć zdarzały się, miały charakter doraźny. Znamienne, że w Memoriale do Rady Bezpieczeństwa ONZ, wystosowanym w 1946 r. przez wspomniany już Komitet Porozumiewawczy Organizacji Polski Podziemnej i Zrzeszenie WiN, nie tylko nie wspominano o mającym trwać w Polsce powstaniu, lecz – odwołując się do porozumienia organizacji niepodległościowych – odżegnywano się od działalności dywersyjnej. Autorzy przerzuconego na Zachód dokumentu wskazywali, że poza nielicznymi przypadkami osób zmuszonych trwać w lesie ze względu na represje UB i NKWD, jest to zjawisko w dużej mierze prowokowane, a niekiedy wręcz kreowane przez komunistów w celu uwiarygodnienia reżimowej narracji. Narracji dyskredytującej podziemie i zarzucającej mu dążenie do zanarchizowania Polski.
Problem skali i dynamiki rozwoju
Ze względu na wysoki stopień rozproszenia i decentralizacji struktur powojennego podziemia także oszacowanie jego skali pozostaje problematyczne. Autorzy wydanego przez Instytut Pamięci Narodowej w 2007 r. Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956 łączną liczbę osób, które przewinęły się przez struktury antykomunistycznego podziemia, obliczali na 120 do 180 tys. Od kilku lat coraz częściej padają w tym kontekście liczby większe – mówi się już o 200, a niekiedy nawet 300 tys. jego uczestników. Nawet przyjmując, że przez powojenne struktury konspiracji rzeczywiście przeszło łącznie około 200 tys. osób, skala zjawiska – nie wnikając w stopień zorganizowania – wciąż dalece odbiegać będzie od ruchu podziemnego pod okupacją niemiecką. W kontekście podjętych rozważań to istotne – nie mówimy przecież o powstaniu antyniemieckim w latach 1939–1945, czy choćby, zawężając ramy do okresu intensyfikacji walki zbrojnej, 1942–1944.
Specyfiką polskiego podziemia była dominacja struktur konspiracyjnych – zarówno wojskowych, jak i politycznych – nad oddziałami czy komórkami prowadzącymi otwartą walkę. O ile siły zbrojne Polskiego Państwa Podziemnego w szczytowym momencie sięgały około 350 tys. zaprzysiężonych członków, przeciw Niemcom, uwzględniając warszawski korpus AK, czynnie wystąpiło około 100 tys. akowców. Po wojnie tendencja ta nie uległa zmianie, ale uwidoczniła się jeszcze wyraźniej. W akcję leśną na przestrzeni całego roku 1945 zaangażowało się od 13 do 17 tys. osób na terenie Polski pojałtańskiej i około 2 tys. akowców pozostałych na ziemiach włączonych do ZSRR. Rok później przez wszystkie oddziały zbrojne przewinęło się już od 6 do 9 tys. – niewiele więcej niż w 1944 r. liczyła sama 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK. W prawdzie największa, niemniej stanowiąca jedną z wielu tego typu jednostek zmobilizowanych w ramach akcji „Burza”. W połowie 1947 r., o czym była już mowa, walkę zbrojną kontynuowało poniżej 2 tys. osób, a liczba ta regularnie malała.
Proces słabnięcia podziemia, oprócz zmęczenia konspiracją i chęci powrotu do normalnego życia, determinowały okoliczności polityczne. Wyraźnym sygnałem, że dotychczasowe nadzieje – oparte na poczuciu ofiary poniesionej w wojnie z Niemcami i przekonaniu o wstawiennictwie mocarstw zachodnich – tracą podstawy, było wspominane już międzynarodowe uznanie warszawskiego rządu w lipcu 1945 r. Towarzyszyło mu rozwiązanie struktur podporządkowanych władzom w Londynie: Rady Jedności Narodowej, Delegatury Rządu i Delegatury Sił Zbrojnych. „Pęd do lasu” wyraźnie zahamował, wielu ludzi – wzywały do tego władze usiłującego wyjść na powierzchnię podziemnego państwa – zaczęło myśleć o konieczności ułożenia sobie życia w nowych warunkach.
Momentem ostatniej ogólnopolskiej aktywizacji oporu była wiosna roku 1946. W działania poakowskiego WiN zaangażowało się wówczas równocześnie nawet do 30 tys. osób. W większości – członków siatek konspiracyjnych prowadzących działania propagandowe i informacyjno-wywiadowcze przed zarządzonym na 30 czerwca 1946 r. referendum ludowym. Pobudzenie to okazało się jednak krótkotrwałe. Wobec jawnego sfałszowania wyników referendum i braku stanowczej reakcji państw zachodnich wiara w odwrócenie sytuacji, a zarazem morale konspiracji niepodległościowej zaczęły się wyczerpywać. „Na całym terenie inspektoratu po głosowaniu panuje śpiączka i spokój”; „Ludzie na ogół wyczerpani nerwowo nie znoszą należycie ciągłych prowokacji” – donosili zwierzchnicy struktur terenowych.
I tak niekorzystną sytuację wkrótce pogorszyły jeszcze celne uderzenia UB. Rozbite zostały dwa kolejne Zarządy Główne WiN oraz Komitet Porozumiewawczy Organizacji Demokratycznych Polski Podziemnej. Przywódcze struktury konspiracji narodowej uległy paraliżowi już kilka miesięcy wcześniej. Mimo że podziemie utrzymywało się, coraz wyraźniej odczuwalny był jego kryzys. W styczniu 1947 r. komuniści sfałszowali wybory. Oczekiwana przez narodowców wojna nie przyszła, a podjęta przez struktury poakowskie walka o realizację postanowień jałtańskich zakończyła się klęską. Pół roku później kierowanemu przez ppłk. Łukasza Cieplińskiego „Pługa” IV Zarządowi Głównemu WiN podlegać miało już jedynie około 200 osób. W województwach wschodnich w lesie pozostały działające na własną rękę niewielkie oddziały powinowskie, a w Białostockiem i na północnym Mazowszu utrzymały się pozostałości lokalnych struktur podziemia narodowego. Zasadniczo jednak ogłoszona w lutym 1947 r. amnestia położyła kres podziemiu jako zjawisku o zasięgu ogólnopolskim.
Nawet jeśli za dobrą monetę brać wątpliwe szacunki mówiące o ok. 200 tysiącach Polaków zaangażowanych w powojenne podziemie, tylko dziesiąta część walczyła w strukturach zbrojnych. Łącznie przewinęło się przez nie bowiem nieco ponad 20 tys. osób. Biorąc pod uwagę złożoność sytuacji politycznej i poziom wyczerpania wieloletnią okupacją niemiecką, nie była to liczba mała. O determinacji zbrojnego ruchu samoobrony świadczy około 1,3 tys. ataków na posterunki milicji, przeprowadzonych do wiosny 1947 r. Trudno jednak mówić o antykomunistycznym powstaniu w sytuacji, kiedy z bronią w ręku, spontanicznie i w sposób nieskoordynowany wystąpił niecały promil społeczeństwa. Konspiracyjną pracę niepodległościową podjął z kolei mniej niż jego procent. Według pierwszego po wojnie sumarycznego spisu powszechnego w 1946 r. Polskę zamieszkiwały bowiem blisko 24 mln obywateli.
* * *
Współczesna kreacja antykomunistycznego powstania pomija jeszcze jeden problem. Choć wykraczający poza powyższe rozważania – istotny. Pierwsze lata rzeczywistości pojałtańskiej redukuje do pojedynku „Wyklętych” z „czerwonymi”, swobodnie przechodząc nad złożonością dokonujących się wówczas w Polsce procesów i przyjmowanych wobec nich postaw.
Tymczasem warto zadać sobie pytanie, jak w jej kontekście oceniać okupiony licznymi ofiarami wysiłek legalnej opozycji? Pytanie zasadne. O ile przez oddziały zbrojne łącznie – na przestrzeni kilku lat – przewinęła się wspomniana liczba ponad 20 tys. osób, odbite z rąk komunistów struktury ruchu ludowego po kilku miesiącach zrzeszały przeszło 800 tys. członków. Działających jawnie nie tylko pod znanym szyldem Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale także w zapomnianym dziś Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” czy – szybko wprawdzie zdelegalizowanym – Ludowym Związku Kobiet.
Jak oceniać silny w powojennej Polsce młodzieżowy ruch katolicki, chadeków broniących niezależności Stronnictwa Pracy czy endeków starających się o legalizację własnej partii? Co z tysiącami socjalistów, którzy oddolnie próbowali odzyskać kontrolowaną przez komunistów koncesjonowaną Polską Partię Socjalistyczną? To do nich w swym ostatnim apelu zwracali się wiosną 1947 r. przywódcy dogasającego Zrzeszenia WiN. Wszystkie te środowiska, licząc się z pojałtańską dominacją ZSRR w Europie Środkowo-Wschodniej, z różnych pozycji usiłowały przeciwstawiać się komunistycznej dyktaturze. Zarazem jednak odrzucały akcję zbrojną, liczebnością wielokrotnie przewyższając szeregi biorących w niej udział.
Podobne pytanie można odnieść do osób, które nie widząc szans na zmianę uwarunkowań politycznych, włączyły się w nurt życia publicznego pomimo dominującej w nim pozycji komunistów. W warunkach powojennej traumy był to wybór znacznie częstszy od „pójścia do lasu”, a firmowały go znane nazwiska, którym nie sposób zarzucać orientacji prosowieckiej. Wracający z Zachodu – nie tylko do kraju, lecz także do ludowego Wojska Polskiego! – legionista, uczestnik wojny 1920 i kampanii 1939 r. gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz; polemizujący z marksistami publicyści „Tygodnika Powszechnego”, tacy jak Jerzy Turowicz, Stefan Kisielewski czy Hanna Malewska; nadzorujący – z ramienia zdominowanego przez komunistów rządu – odbudowę Wybrzeża twórca sztandarowych inwestycji Drugiej Rzeczpospolitej Eugeniusz Kwiatkowski; kierujący wznoszeniem z ruin stołecznych zabytków Jan Zachwatowicz; podejmujący studia inżynierskie bohater Szarych Szeregów Jan Rodowicz „Anoda”; odzyskujący dla Polski zrabowane dzieła sztuki Karol Estreicher… Można by tak długo. Nie poszli do powstania? Zachowali się biernie? A może opowiedzieli się przeciw zrywowi?
Prawdziwa wydaje się inna odpowiedź. W powojennej Polsce antykomunistycznego powstania nie było. Jego śladów próżno szukać zresztą w materiałach samego podziemia – zarówno propagandowych, jak i tych wytworzonych na użytek organizacyjny. Tak jak w przywołanej na początku tekstu analizie emigracyjnego rządu, jedyne powracające w nich powstanie to powstanie warszawskie. Typowy dla struktur konspiracji powojennej niemal mistyczny charakter odwołań do niego, doskonale zresztą oddaje psychologiczną wyjątkowość momentu powstańczego. Momentu, który w realiach powojennych po prostu nie zaistniał.
Istniało za to, a do początku 1947 r. było dla obozu władzy realnym problemem, antykomunistyczne podziemie niepodległościowe. Jedną – choć nie główną – z form jego aktywności była samoobrona zbrojna. Zróżnicowany zarówno pod względem ideowo-politycznym, jak i metod działania ruch, stanowił szczególnie wyrazisty element szerszego zjawiska niezgody na narzucone Polsce oraz innym państwom Europy Środkowo-Wschodniej zniewolenie.
Bartek Wójcik
Ilustracja Magdalena Karpińska
_______________________________
Tekst stanowi okrojoną wersję artykułu pierwotnie opublikowanego na portalu ohistorie.eu