„Książka jak beton i cegła pomaga nam w budowie socjalistycznego jutra”, wołał entuzjastycznie narrator Polskiej Kroniki Filmowej z 1952 roku ponad głowami mieszkańców miast i wsi, celebrujących majowe Dni Oświaty, Książki i Prasy. Dwadzieścia sześć lat później kiermasz literatury wszelakiej niezmiennie przyciągał tłumy – wśród nich matki i ich pociechy oraz, rzecz oczywista, fotografów.
Najpierw rozpoznałam fontannę, jedną z dwóch stojących od początku u boku szarzejącego coraz bardziej Pałacu Kultury i Nauki. W tle, za ogonami delfinów, majaczyła Ściana Wschodnia. Dzień musiał być chłodny, pochmurny, chociaż przecież majowy. Pachniało bzem i deszczem – nieznana z imienia bohaterka wzięła przezornie parasolkę, a starszej latorośli poleciła założyć kalosze. Inne fotografie z tego wydarzenia pokazują przechodniów, którzy przemykają od stoiska do stoiska, kryjąc się przed potokami z nieba.
Kobieta trzyma w rękach książkę. Sprawdzam: to wciąż dostępna w antykwariatach rosyjska bajka ludowa pod tytułem Kołacz, przetłumaczona na język polski i wydana w 1977 roku. Wtedy, rok później – wciąż czytelnicza nowość i atrakcja. Kilkulatki siedzą wpatrzone w kartki jak w obrazek (z fascynacją równą mojej, gdy oglądam ich fotografię). Czuję, że wielkie słowa nie pasują do tej zwyczajnej i jednocześnie intymnej, ciepłej jak wiosenny promyk sceny, ale nie potrafię znaleźć lepszych. Zdjęcie fotoreporterki Grażyny Rutowskiej ma w sobie coś z ikony, a postać kobiety – coś z matczynego archetypu.
Niełatwo się od nich oderwać, a przecież za ich plecami, w tle Małej Historii o naszą uwagę dopomina się Historia Wielka. Koncepcja ogólnopolskiego festiwalu literatury, od 1951 roku występującego pod nazwą Dni Oświaty, Książki i Prasy, zrodziła się w szeregach władzy ludowej tuż po zakończeniu II wojny światowej. W kolejnych latach ewoluowała nazwa imprezy i zmieniała się jej forma, ale najważniejszy cel: propaganda, trwał niewzruszony jak potężny gmach Pałacu Kultury górujący nad stolicą.
Rozpoczęto z rozmachem. Tydzień Książki Polskiej (który przekształcono w Święto Oświaty, następnie Tydzień Oświaty, Książki i Prasy, a wreszcie Dni) składał się z szeregu zorganizowanych w całym kraju pochodów, akademii, wystaw, koncertów, przedstawień, spotkań autorskich, zbiórek i rozmaitych mniejszych wydarzeń towarzyszących. Z czasem pojawiły się kiermasze, cieszące się niesłabnącą popularnością i dużą frekwencją, o czym donosiła z zachwytem Polska Kronika Filmowa. W Warszawie na placu Defilad wyrastały dziesiątki stoisk wydawniczych; przy niektórych zasiadali uzbrojeni w pióra i gotowi do składania autografów najpopularniejsi ówcześnie pisarze i poeci. Pochylone głowy czytelników studiujących w skupieniu tytuły i roześmiane twarze dzieciaków oblizujących palce lepkie od waty cukrowej składały się na „nastrój i urok tych pięknych dni majowych” (to z kolei cytat za PKF z 1976 roku). Choć wyidealizowana, filmowa laurka kryła w sobie sporo prawdy. Po kilkudziesięciu latach moi bliscy wspominają coroczne wyprawy w poszukiwaniu tych książek, których nie sposób było wtedy dostać w inny sposób.
Wracam do trójki bohaterów z pierwszego planu, bo ich mały moment zapisany na kliszy otwiera jedną z moich własnych szufladek ze wspomnieniami. Mnie także przecież czytano: baśnie Braci Grimm i Andersena, wiersze polskich klasyków, powieści przygodowe. Oskarżam swój okres dzieciństwa o objawiającą się już w dorosłości chorobliwą przypadłość – wydawanie nierozsądnej ilości pieniędzy w antykwariatach i księgarniach. Zapytacie, czy należy z nią walczyć. Zaprzeczę. W jakim celu? Jak mawiali przodkowie z minionej epoki, „książka (…) naszym nauczycielem, przyjacielem, towarzyszem”. A tych, zgodzicie się, przecież nigdy za wielu.
Kamila Snopek
ILUSTRACJA: Dominika Hoyle