Cofnijmy się miesiąc w czasie i zatrzymajmy na początku marca. Wróćmy do czasów nie tak dawnych, kiedy to nadchodząca wtedy jeszcze epidemia zdawała się być mgłą na odległym kontynencie. Wówczas w przestrzeni publicznej wciąż zyskiwały ogromną popularność głosy, jakoby zagrożenie to miało się rozmyć. Niedługo później owo zagrożenie nabrało faktycznych rozmiarów i jak tornado wdarło się do naszego życia. Oszukani przez nietrafione prognozy nie mogliśmy się przygotować. Gdzie teraz skierować wzrok? Kogo słuchać?
Rozpieszczeni przez producentów witaminy C, ciepłą wodę w kranie i wszystkich tych, którzy wyjątkowo mocno wzięli sobie do serca słowa piosenki „sto lat” wygodnie rozsiedliśmy się w naszych fotelach. W takiej pozycji dopadła nas epidemia. Ciężko oczekiwać zagrożenia ze strony bakterii i wirusów, kiedy warunki w których żyjemy wydłużają nam życie i tworzą poczucie bezpieczeństwa nieznane do tej pory żadnemu społeczeństwu czy cywilizacji. Trudno było nie słuchać głosów, które dostrajając się do naszych wewnętrznych wzmacniały to uczucie jeszcze bardziej, bo przecież liczby nie kłamią, grypa zabija więcej ludzi, a przecież to jest daleko i raczej nas nie dotyczy. To dla nas bardzo ważna lekcja. Oczywiście nie mam zamiaru przekonywać do wyłączenia telewizji czy radia, wciąż obdarowujmy się uwagą i zaufaniem. Róbmy to po prostu ostrożniej.
Ciężko byłoby mi przekonać siebie, a tym bardziej czytelników, że mamy tutaj do czynienia z jakąś obłudą i kłamstwem na skalę globalną. Jeden z gości porannego programu radiowego, którego nie tak dawno słuchałem miał pretensje o rodzącą się panikę i załamując ręce nad kondycją gatunku ludzkiego zapowiedział, że się z niego wypisuje. Wtedy jeszcze nie było z nią tak źle, jak pewnie sam się przekonał. Jednak nie o zdrowiu fizycznym, a duchowym wtedy mówił. O tym, że te 2% umieralności miałyby stanowić zagrożenie. Wystarczy przeczytać, zapoznać się z danymi i w zasadzie problem znika. No tak, jasne. Metoda poznawcza godna pochwały i naśladowania. Ostatnia część tylko do poprawy. Zgłębienie problemu nie jest jego rozwiązaniem.
Pomyślałem, czy aby ja nie mam dostatecznych powodów żeby się w tej sprawie wypowiedzieć? Bo czemu miałbym się nie przejmować tym, co się dzieje? Nie chcę przyłączać się do ludzi przekonanych o swojej racji, proszę mi wybaczyć, w bardzo niezdrowy sposób. Tak właśnie wyglądała sytuacja. Jak wiadomo od przybytku głowa nie boli, ale niektórzy to powiedzenie wzięli sobie za mocno do serca. Wtedy jeszcze byłem ostrożny. Dystans, jaki dzieli Polskę i Chiny miał wpływ na moje postrzeganie sytuacji, jednocześnie czułem, że zagrożenie jest realne. Światowa Organizacja Zdrowia uspokajała, liderzy Państw bagatelizowali zagrożenie. Przeliczyli się wszyscy. Ci liczący się bardziej i ci liczący się mniej. Wpływ i władza w tym konkretnym wypadku nie miały żadnego znaczenia. Natura była sprawiedliwa dla wszystkich.
Ten jakże barwny i wielki świat, który stworzyliśmy sobie krzyżykami na kartach do głosowania karze płacić nam bardzo wysoką cenę za utrzymanie obecnego kształtu. Wszystko na wyciągnięcie ręki, pod warunkiem, że nic nas nie zaskoczy. Oczywiście nie mam zamiaru zagłębiać się w meandry demokracji liberalnej czy kapitalizmu, bo pewnie nie zrobiłbym tego dostatecznie dobrze. Nie jest to żadna krytyka systemu, na taką raczej mnie nie stać. Skoro 2% osób wpłynęło na 100%, przewracając nasze życie do góry nogami, to czy źle jest chociaż trochę w to wszystko zwątpić? Mocno trzymam za nas wszystkich kciuki i liczę, że nadchodzący kryzys gospodarczy sprawi, że staniemy się odważniejsi. W szybkich czasach, w których coraz ciężej wierzyć, a czasami nie wypada wątpić. Róbmy to wszystko ze znajomym widokiem z okna i znajomym głosem. Może być nawet z głośnika. Polecam do tego jogę. Pomoże skupić się na własnym oddechu.
Krzysztof Kamiński
Ilustracja Dominika Hoyle