Mówią, że zaczęło się od przegranego zakładu, o którego kulisach nic już dzisiaj nie wiadomo. W jego rezultacie latem 1932 roku grupa zuchwalców wyruszyła w rejs życia: z Krakowa do Gdańska drewnianą balią do prania.
Odbili od brzegu Wisły przy Moście Dębnickim dokładnie 16 czerwca. Na fotografii towarzyszącej krótkiej notce w Ilustrowanym Kuryerze Codziennym widać sylwetkę Zamku Królewskiego na Wawelu i tłumy gapiów. „Trójka aktorów krakowskich wpadła na pomysł odbycia podróży Wisłą z Krakowa do Gdańska w… balji […] odjazdowi oryginalnej grupy […] towarzyszyła znaczna ilość publiczności, z której część nawet odprowadziła śmiałków kajakami poza miasto”, oznajmiano. Po trzech tygodniach baljarze – bo takim przydomkiem ochrzciła ich prasa – dotarli do stolicy. Witały ich setki zaciekawionych warszawiaków, a wśród nich fotoreporter Jan Binek.
Fotograf uwiecznił moment cumowania – kotwicę już zarzucono, ale żeglarze jeszcze nie zeszli na deski przystani. Pozują, siląc się na uśmiechy: Maryla Szewczyńska i Stanisław Gołębiowski przy wiosłach, Kazimierz Beroński oparty jak zdobywca o maszt zwieńczony szarpaną podmuchami wiatru banderą w narodowych barwach. Nastroje są uroczyste. Po drodze aktorzy lądowali w wielu miastach i miasteczkach, rozmawiali z dziennikarzami lokalnych gazet, dawali występy przed garstką mieszkańców. Ale to jednak stolica. Może dlatego Szewczyńska do kostiumu kąpielowego założyła korale, a mężczyźni „galowe”, identyczne czepki. Nawet burta balii „Urszulki” (tak, takie otrzymała imię) z wymalowanym napisem: KRAKÓW-GDAŃSK błyszczy się w słońcu jak nowa. Ciąg dalszy sesji nastąpi już na brzegu, a zdjęcia ujawnią kolejne smakowite detale. Beroński i Gołębiowski naprężą muskuły, Maryla Szewczyńska opasze się kołem ratunkowym jak szarfą królowej piękności; pomost podepczą trzy pary stóp – dwie bose i jedne, kobiece, w śnieżnobiałych skarpetkach i trzewiczkach.
Podobnie jak sam jej fotograficzny zapis, koncepcja wyprawy jest w swoim absurdzie zachwycająca. „Oczywiście balja ta ma odpowiednie rozmiary, niemniej jednak jest sprzętem, który najmniej się nadaje do nawigacji rzecznej”, jeszcze w czerwcu 1932 roku dzielił się wątpliwościami redaktor IKC. W lipcu, po zacumowaniu okrętu w warszawskiej przystani, kpiono: „Życzymy tym argonautom szczęśliwego dopłynięcia do Gdańska – oby tylko z ich przybycia do Wolnego Miasta prasa hitlerowska nie zrobiła zorganizowanego «najazdu polskich balji zbrojnych» i pogwałcenia wszystkich możliwych traktatów”. Za dziennikarskim dowcipem kryło się więcej niż ziarno prawdy. Termin wyprawy wybrany przez nieustraszone trio żeglarzy nie był bowiem przypadkowy, a oni sami tamtego lata nie spływali Wisłą samotnie. Gdańsk i sąsiadująca z nim, pachnąca wciąż świeżą farbą, błyskawicznie rozwijająca się Gdynia w latach 30. stanowiły arenę rywalizacji o bałtyckie wpływy pomiędzy II Rzeczpospolitą a niemiecką Rzeszą. Dokładnie na dzień 31 lipca 1932 roku zaplanowano jej kolejny akt: pierwsze w polskiej historii Święto Morza.
Pomysłodawcami uroczystości byli członkowie Ligi Morskiej i Kolonialnej, ale koncept szybko podchwyciły najwyższe władze. Jeszcze przed tym, gdy do Gdyni zjechali dostojnicy z prezydentem Ignacym Mościckim na czele, miasto zaczęło wypełniać się przybyszami ze wszystkich stron kraju. Przybywali lądem (korzystając ze specjalnych zniżek PKP) lub wodą, śladem Szewczyńskiej, Berońskiego i Gołębiowskiego; niektórzy podziwiali Bałtyk pierwszy raz w życiu. Dla pomieszczenia 100 tysięcy gości (ich liczba, dodajmy, przerosła trzykrotnie liczbę stałych mieszkańców portu) zbudowano miasteczko namiotowe z dostępem do bieżącej wody i prądu oraz czasowo zarekwirowano szopy, stodoły i inne stosunkowo puste gmachy; zorganizowano bufety i jadłodajnie, zapewniono opiekę służb medycznych i policji. Jak donosili później organizatorzy, „porządek w czasie obchodu panował wzorcowy”, a „pogoda […] wspaniała”.
„Nie przybyliśmy tu nad morze polskie ani jako goście, ani jako wędrowcy, nie przybyliśmy tu z niczyjej łaski, ni obcej protekcji. Na własnej ziemi stoimy, na własną przeszłość — nieraz bohaterską i zwycięską, czasem twardą i gorzką — tu spoglądamy, dla własnej lepszej przyszłości tu trwać i pracować będziemy i własne polskie morze dzisiejszem świętem uczcimy!”, mówił w swoim wystąpieniu „ojciec” inicjatywy budowy gdyńskiego portu – Eugeniusz Kwiatkowski. W jego słowach zamyka się sens uroczystości, której sedno stanowiła manifestacja uczuć patriotycznych i przywiązania do Bałtyku. Główne punkty obchodów: msza święta pod przewodnictwem bpa chełmińskiego Stanisława Okuniewskiego, seria przemówień, defilada wojsk i organizacji, wielkie widowisko teatralne „Opowieść Bałtycka” i raut, odbyły się w Gdyni. Wiemy jednak, że w 1932 i kolejnych latach (aż do wybuchu II wojny światowej) świętowano, także z rozmachem, w całym kraju (tradycję Święta Morza wskrzeszono później w okresie PRL).
Balia „Urszulka” z aktorami na pokładzie dopłynęła na wybrzeże na czas, niemniej o udziale krakowskich żeglarzy w obchodach i ich wrażeniach można napisać niewiele. Co wydarzyło się potem? Maria (Maryla) Szewczyńska wyszła za mąż za niejakiego Gołębiowskiego (czy chodzi o jej rejsowego kompana? To prawdopodobne), grała i reżyserowała spektakle teatralne także po wojnie, a w sezonie 1948/1949 wróciła do Gdyni jako aktorka Teatru Wybrzeże. Kariery artystyczne kontynuowali także jej towarzysze; sukcesy na scenie i w kinie odnosił szczególnie Kazimierz Beroński. Można się domyślać, że wyprawa z 1932 roku zamieniła się w ich pamięci w anegdotę z młodości, z rodzaju tych, do których niekiedy wraca się z uśmiechem zabarwionym tęsknotą. Traf chciał, że dzięki kilku fotografiom wydobytym z archiwalnych magazynów, XXI wiek zapamięta ich przede wszystkim jako na poły szalonych, na poły romantycznych baljarzy. Czy byliby temu przeciwni? Zgaduję, że nie. Ostatecznie, przyznajmy szczerze, kto z nas nie chciałby być baljarzem?
Kamila Snopek
fotografia: Narodowe Archiwum Cyfrowe