Pocztówka z końca świata

Do Morskiego Oka idę pieszo, bez pośpiechu. Patrzę i słucham. Obok rozgrywa się codzienne parkowe życie: spacerowicze, rodzice z dziećmi, psy i ich właściciele depczą alejki i wydłużające się cienie. Jeszcze raz zerkam na zdjęcie na wyświetlaczu, przystaję, rozglądam się, szukam. Szukam miejsca, w którym w 1956 roku na moment zatrzymał się również Zbyszko Siemaszko z aparatem.

Może to magia unikalnego spojrzenia i intuicji Siemaszki, a może samej fotografii, medium konserwującego czas, sprawia, że ten kadr pasuje do Dzisiaj, tak jakby ledwie przed momentem, nie sześćdziesiąt lat temu, autor nacisnął spust migawki. Wyłączywszy datę roczną, zdjęcia nie opatrzono opisem; a jednak coś przekonuje mnie, że to musiał być wrzesień, koniec lata, pora przejścia. Jak teraz.

Dwóch chłopców z fotografii wygląda jakby przed chwilą wyszli z rozpoczęcia roku szkolnego (spotkania rodzinnego? kościoła?) – w kancik wyprasowane krótkie spodenki i koszule z kołnierzykiem, żadnych dziur, plam, łat, obtartych kolan, tylko błoto na podeszwach tenisówek i włosy, wcześniej przygładzone, a teraz targane przez wiatr. Gdzieś po drodze zdobyli wędkę, a raczej gałąź dostatecznie długą i prostą, by po odpowiedniej obróbce z sukcesem ów przyrząd zastąpiła. Przystanęli nad wodą, czekając w skupieniu. Odwróceni plecami, nierozpoznawalni, przypominają mi trochę postaci wyjęte z awanturniczych powieści. Scenkę, która wydarzyła się przecież naprawdę – Zbyszko Siemaszko wszak naocznym świadkiem! – przepaja mieszanka Twainowskiego ducha i archetypicznych opowieści o dzieciństwie moich dziadków.

Gdyby poprzestać na spojrzeniu na dwójkę bohaterów, sens naszej fotografii można by zamknąć w jednym słowie: sielanka. Im bardziej jednak przyglądam się tłu. Szarej tafli stawu błyszczącej jak świeżo wylany asfalt. Ciężkim chmurom wiszącym na mokotowskim niebie. Bezdrzewnym i pustym brzegom. Tym wyraźniej coś zgrzyta, mechanizm zawodzi. W fotografii pojawia się rysa, pęknięcie; pod nią prześwituje kolejne dno, kolejne znaczenie. Pochylam się niżej.

Widzę teraz jasno, że wędkarze tutaj nie pasują. Spokój, odpoczynek, kontakt z naturą? Nic z tego. Zamiast nich – martwa pustynia i napięcie, jakby coś miało się za chwilę wydarzyć lub jakby właśnie się wydarzyło. Co tutaj robią? Dwójka dzieciaków wtłoczona w kadr katastroficznego hollywoodzkiego blockbustera. Pocztówka z końca świata.

Powyższa metafora jest pewnie skrojona na wyrost, niemniej gdy czytam o losach parku Morskie Oko, apokaliptyczne skojarzenia nasuwają się same. Założenie sięgające początkami XVIII wieku, w ciągu kolejnych dwustu pięćdziesięciu lat przechodziło przez okresy świetności (jako park pałacowy, letnisko czy park rozrywki) i upadku. Podczas II wojny światowej w wyniku bombardowań zniszczeniu uległa część zabytkowych zabudowań (inne rozebrano w latach 50.). To wtedy również na opał wycięto większość drzewostanu. Projekt odnowy parku, powstający od 1958 roku, zakładał zasadzenie nowych drzew, których wzrost możemy obserwować na archiwalnych fotografiach począwszy od lat 60. W 1956 roku, gdy Siemaszko natknął się i sfotografował dwóch młodych wędkarzy, brzegi Morskiego Oka wciąż straszyły pustką.

Staję nad stawem, ale bujna zieleń zasłania widok, nie pozwala zorientować się w przestrzeni. Za mną na ławce ktoś czyta książkę, kilka kroków dalej dwóch wyrostków ćwiczy triki na deskorolkach.

Czasem bywa tak, że koniec świata staje się nowym początkiem.

Kamila Snopek

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *