Maria Piechotka, z domu Huber (ur. 20 lipca 1920 roku w Krakowie) z zawodu architekt, uczestniczka Powstania Warszawskiego. Wraz z mężem Kazimierzem pod kierunkiem profesora Jana Zachwatowicza współdziałała na rzecz odbudowy Warszawy, opracowywała systemy mieszkalnictwa wielorodzinnego i zaprojektowała wiele budynków mieszkalnych i usługowych na warszawskich Bielanach – osiedla Bielany I-IV zostały wpisane przez SARP na listę Dóbr kultury współczesnej. Badała również architekturę żydowską na ziemiach polskich, czego owocem są liczne publikacje na temat bożnic. W ciągu życia nagrodzona licznymi odznaczeniami, m.in. Medalem Odbudowy Warszawy (`1956), Złotym Medalem Gloria Artis (2016).
Aleksandra Milanowska.: Niezmiernie cieszymy się, że możemy się z Panią spotkać i przeprowadzić wywiad z myślą o naszych czytelnikach, a zarazem mieszkańcach Żoliborza i Bielan. Liczymy na to, że ten temat zainteresuje wszystkie osoby, które chcą poznać doświadczeni Pani i pokolenia przeżywającego swoją młodość w czasach drugiej wojny światowej. My, młodzi, mamy ogromne szczęście studiować i żyć w czasach względnego dobrobytu i patrzymy w przyszłość z optymizmem. Swoje pierwsze kroki w zawodzie architektki stawiała Pani na Wydziale Architektury przeszło 80 lat temu. Proszę nam opowiedzieć o tych doświadczeniach.
Maria Piechotka: Zdaje się, że jestem ostatnim żyjącym architektem, który zaczął studia przed wojną, czyli w 1938 roku. Gdy skończyłam pierwszy rok studiów, przyszła wojna. Ze względu na to, że moim rodzinnym miastem jest Tarnów, a w Warszawie mieszkałam w wynajętym pokoju, z chwilą wybuchu wojny powrotu do stolicy nie miałam. Nie było też po co – Wydział Architektury przestał funkcjonować, zresztą wszystkie uczelnie były zamknięte. Podjęłam pracę zarobkową w Tarnowie na budowie. Najpierw pracowałam w firmie budującej domy jednorodzinne, a potem na wielkiej budowie parowozowni. Następnie dostałam propozycję pracy w Krakowie. Tam się dowiedziałam, że funkcjonuje tajny Wydział Architektury w Warszawie. Ponieważ mój stryj był profesorem na Politechnice Warszawskiej, przyjechałam do Warszawy, żeby się dowiedzieć jak wyglądają studia i czy byłoby możliwość, żebym się w nie włączyła. Okazało się, że można mieć indywidualny kontakt z profesorami i kontynuować naukę. Zostałam wprowadzona i zaczęłam dojeżdżać z Krakowa. Studiowanie wyglądało w ten sposób, że dostawałam zagadnienie projektowe do opracowania i do Warszawy przyjeżdżałam na korekty, zaliczenia i egzaminy. Podróże pociągiem wyglądały tak, że przed godziną policyjną musiałam dotrzeć na dworzec i czekać w całkowitej ciemności na podstawienie pociągu, który przyjeżdżał zazwyczaj już zapełniony. Czasem się wsiadało drzwiami, czasami oknem, a w środku ludzie gnieździli się niemalże na sobie, w przedziale ośmioosobowym potrafiło siedzieć 20 osób. Zazwyczaj w Radomsku pociąg zatrzymywał się i banszuce[1] wyrzucali wszystkich na peron. Część ludzi trafiała na roboty do Niemiec, a część do obozów. Pewnym razem znalazłam się w niebezpieczeństwie takiej wywózki. Jednak dzięki „mocnym” fałszywym papierom z zakładu pracy, z których wynikało, że pracujemy dla niemieckich kolei państwowych, udało mi się przekonać strażników, że koniecznie muszę „w ich sprawach” jeszcze tego ranka dotrzeć do Warszawy. Nigdy wcześniej nie spodziewałabym się po sobie takiego tupetu, ale wtedy on zadziałał i udało mi się wskoczyć do ruszającego pociągu.
A.M.: Wracając do tematu studiów…
M.P.: Pamiętne były wykłady z historii architektury polskiej profesora Jana Zachwatowicza [2], który w sprawie ćwiczeń skierował mnie do swojego asystenta – Kazimierza Macieja Piechotki.
Katarzyna Gromek: Reszty historii łatwo się domyślić.
M.P.: Maciej namówił mnie na przeprowadzkę do Warszawy, nie tylko ze względu na niebezpieczeństwo podczas podróży, chciał po prostu, żebym tam blisko była. Pojawiła się dla mnie możliwość pracy w Warszawie oraz mieszkania u stryja. Jednocześnie umożliwiłoby mi to kontakt z uczelnią i ukończenie studiów. Przekonywał mnie, że w obliczu zbliżającego się frontu rosyjskiego, najbezpieczniej będzie w dużym mieście.
K.G.: Warszawa niezbyt serdecznie Panią powitała. Jak się odnaleźć w tak trudnej rzeczywistości?
M.P.: 26 lipca 1944 roku z wszystkimi rzeczami przyjechaliśmy do Warszawy. Dopóki pokój u stryja był zajęty, Maciej ulokował mnie u znajomych na Sadybie. Ciągle żyliśmy w niepokoju czy powstanie wybuchnie, czy też nie. 31 lipca otrzymaliśmy wiadomość, że powstania nie będzie w ogóle lub nie wybuchnie w najbliższym czasie. 1 sierpnia o 17.00 byłam na Krakowskim Przedmieściu, pod pomnikiem Kopernika. Pierwsza strzelanina, pierwsi ranni, a ja odcięta od swoich rzeczy, bez możliwości dotarcia na Sadybę ani do stryja. Na szczęście w pobliżu, na ul. Sewerynów mieszkali rodzice koleżanki, którzy od razu mnie przygarnęli. Wegetowaliśmy tam 2-3 dni, potem toczyły się walki o uniwersytet, nasz dom zdobyli Niemcy, a nas ustawili pod ścianą. Okazało się, że obok na ul. Bartoszewicza AK-owcy mieli jeńców niemieckich, więc nastąpiła wymiana. Udało mi się przeżyć i ze znajomymi znaleźliśmy poniemieckie mieszkanie. Przesiedziałam tam prawie miesiąc, pozbawiona wiadomości od Macieja i rodziny. Nie miałam kontaktów AK-owskich ani odpowiedniego przeszkolenia, więc zajmowałam się głównie pomocą ludziom siedzącym w piwnicach. Zdobywałam dla nich jedzenie i wodę, przynosiłam wiadomości. 28 sierpnia zjawił się Maciej w panterce[3] oraz z orderami[4] powiedział: „Słuchaj, bierzemy ślub! Mam całe spodnie!”. Przedtem miał dziurawe, połatane. Następnego dnia poszliśmy do kościoła przy ul. Moniuszki. Kościół był częściowo zburzony, wchodziło się do niego po desce przez okno, bo drzwi były zawalone gruzem, a środek pełen stłuczonego szkła. Byłam ubrana w tę samą sukienkę, w której zastało mnie powstanie. Buty pożyczyłam od koleżanki, o cztery rozmiary za duże. Miałam też kwiaty. Były to białe petunie, ale ze względu na deszcz, popiół i sadzę z pożarów miały wygląd szarych szmatek. Ślubu udzielił nam ksiądz „Biblia”, świadkami byli członkowie oddziału „Agaton”. Przyszedł również profesor Zachwatowicz. Na weselu była konserwa końska i kawał razowego chleba, a ktoś przechodzący przyniósł nam butelkę wódki. Działo się to wszystko w sali operacyjnej PKO, gdzie była wówczas kwatera Sztabu Głównego AK. Tam Maciej przebywał jako jeden z czterech członków oddziału Agatona stanowiącego ochronę gen. Bora. Tu chcę dodać komentarz dotyczący ślubu: po nim było 65 lat szczęśliwego małżeństwa, na co zwracam uwagę szczególnie młodym ludziom. Niekoniecznie wspaniałe, wystawne wesela są gwarantem udanego i trwałego związku.
A.M.: O tak, to dla nas cenna nauka.
K.G.: Tak spędziła Pani pierwszą połowę powstania, co było dalej?
Zaraz potem PKO został zbombardowany. Kwatera Sztabu Głównego AK została przeniesiona na drugą, południową, w stosunku do Al. Jerozolimskich stronę Śródmieścia, a Powiśle, gdzie mieszkałam zostało przez Niemców zdobyte. Wtedy Maciej znalazł mi miejsce noclegowe na Wydziale Architektury, pod biurkiem w gabinecie profesora Zachwatowicza. Zaraz potem Maciej dostał wysokiej gorączki, był nieprzytomny, w związku z czym ulokowano go w prowizorycznym powstańczym szpitalu nieopodal wydziału. Było tam bardzo ciasno, wielu rannych, nikt się praktycznie nim nie zajmował. Jak się potem okazało miał szkarlatynę. W międzyczasie powstanie upadło, ludność cywilna opuściła miasto, weszło wojsko a my zostaliśmy w prawie wyludnionej, zburzonej Warszawie. Maciej ledwo trzymał się na nogach. To była wyjątkowo trudna sytuacja. Kierownictwo szpitalne doradzało nam, abyśmy pojechali z nim jako personel szpitalny do obozu jenieckiego do Niemiec. Gdybyśmy próbowali wyjść na własną rękę, najprawdopodobniej ktoś by nas złapał i rozstrzelał. Zdecydowaliśmy się skorzystać z tej możliwości. Jechaliśmy towarowymi wagonami, pociąg się często zatrzymywał. Teoretycznie można było uciec, ale rannych się nie zostawia. Dotarliśmy do szpitalnego obozu jenieckiego w Zeithein. Były tam już przed nami sektory: włoski, francuski i rosyjski. My znaleźliśmy się w sektorze polskim zorganizowanym przez służby sanitarne AK dla jej żołnierzy. Maciej został asystentem na ortopedii, bardzo się starał, żeby nikt się nie zorientował, że jest studentem architektury, a nie medykiem. Nauczył się robić opatrunki, trzymać nogi przy amputacji. Jeszcze nieraz po wojnie zdarzało się, że spotkani na ulicy ludzie mówili do niego: „Dzień dobry, Panie doktorze!”. (śmiech)
A.M.: Jak widać, w tamtych czasach warto było być specjalistą od wszystkiego.
M.P.: Ja z kolei zostałam oddelegowana do pomocy w kuchni do obierania kartofli. Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczęto nam dostarczać zmrożonych, jak bryły lodu, kartofli. Do tej pory mam ślady odmrożeń. W międzyczasie okazało się, że zaczęto poszukiwać lekarza biegle znającego niemiecki do tłumaczenia kart chorobowych. Ponieważ nie było chętnego lekarza, szukali medyka, w końcu uznali, że może być żona medyka. Dostałam „posadę”.
A. M: Znała Pani dobrze niemiecki?
M. P.: Znałam, specjalistycznego języka nauczyłam się dosyć szybko. Od tego czasu mogłam siedzieć w ciepłym baraku i zajmować się pisaniem.
A. M.: Gdy jest taka potrzeba człowiek wszystkiego jest w stanie się szybko nauczyć. Po tych trudnych, a czasem przewrotnych wydarzeniach postanowiła Pani wrócić do Warszawy.
M. P.: Nasz obóz znalazł się dokładnie na linii demarkacyjnej. Między wschodem a zachodem. Najpierw zaczęła się rozpaczliwa ucieczka Niemców na zachód. Byle szybciej, byle dalej, czym się tylko dało. Gdy w okolicy pojawili się pierwsi pijani „przyjaciele ze wschodu”, kobietom zabroniono wychodzić poza teren obozu. Potem przybyło regularne rosyjskie wojsko i objęło komendę nad obozem. Równocześnie przyszli Amerykanie. Ci, którzy dotarli do nas jako pierwsi, wyglądali jak bandziory na westernach, zdobycznymi zegarkami oblepieni po łokcie, podobnie zresztą i Rosjanie. Część z nas zdecydowała się iść na wschód, a część na zachód. My zdecydowaliśmy się natychmiast wracać do Polski. Wojna się skończyła 9 maja, pierwszy transport zorganizował się tydzień później i piechotą, na rowerach, wozami zaprzężonymi w konie ruszyliśmy do Warszawy. Miasto było kompletnie zburzone, ale zachowało się mieszkanie mojego męża na Pradze. Znaleźliśmy tam kartkę od profesorów Zachwatowicza i Biegańskiego. Mieliśmysię zgłosić na ul. Chocimską, odbyła się tam długa i zasadnicza rozmowa. Jej treść była mniej więcej taka: „Nie wiadomo kto i jak długo będzie tu rządził. Jedno jest pewne – to jest nasz kraj i nasze miasto, więc naszym obowiązkiem jest je odbudować.”
cdn.
Aleksandra Milanowska
[1] Bahnschutz – formacja zajmująca się ochroną kolei i jej szlaków
[2] (architekt, profesor Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Znawca historii architektury polskiej. Generalny konserwator zabytków w latach 1945–1957. Laureat Honorowej Nagrody SARP)
[3] (bluza kamuflażowa używana przez Wehrmacht, która była używana bojowo przez powstańców)
[4] (został odznaczony Orderem Virtutti Militari)