O romantyzowaniu toksycznych relacji

​Od pewnego czasu nie mogę wyrzucić ze swojej głowy widoku mojej przyjaciółki z pewnego piątkowego, upalnego wieczoru, podczas którego siedziałyśmy razem w jej pokoju. Dookoła nas porozrzucane były mokre chusteczki higieniczne. Kończyłyśmy dopijać drugą butelkę białego wina, a twarz mojej przyjaciółki od trzech godzin nie zmieniła się nawet na chwilę – była czerwona i spuchnięta od kolejnych łez. Od pół roku odbywałyśmy tę samą rozmowę, z odstępem mniej więcej trzech tygodni. I choć od sześciu miesięcy powtarzałam się jak zdarta płyta, i choć byłam tym zmęczona i poirytowana, nie wyobrażałam, że mogłabym być tego wieczoru w jakimkolwiek innym miejscu. Wiedziałam, że moją rolą w tej relacji jest pomoc przyjaciółce w ponownym poskładaniu serca, które po raz kolejny zostało złamane przez jedną i tę samą osobę. Dlaczego wciąż wracam myślami do tego wieczoru, skoro z pozoru był jednym z wielu takich samych? Pomimo całego bólu i zmęczenia, które odczuwała moja przyjaciółka, była w niej wciąż, nierozumiana przeze mnie, ogromna chęć walki o kogoś, kto nie potrafił zaspokoić jej potrzeb. O kogoś, kto ranił ją za każdym razem, gdy na nowo otwierała przed nim swoje serce. O kogoś, kto nie chciał dać jej tego, o co prosiła, ale nie pozwalał jej także odejść, żeby mogła znaleźć to, czego potrzebuje przy boku innej osoby. I kiedy zapytałam ją, dlaczego wciąż decyduje się zostawać zranioną, odpowiedziała: „Bo zdrowa relacja wydaje mi się nudna. Tylko w takiej, w jakiej jestem teraz, potrafię coś poczuć.” Początkowo pomyślałam, że to bardzo przykre (i przede wszystkim głupie) – że bycie w związku z osobą, której na nas zależy, wydaje się nudne. Po chwili jednak zdałam sobie sprawę, że jakiś czas temu też tak czułam. I gdy w drodze powrotnej zastanawiałam się, dlaczego tak jest, nie spodziewałam się, że to właśnie Netflix da mi odpowiedź na wszystkie nurtujące mnie tego wieczoru pytania.

​Od kilku miesięcy pochłaniam serial za serialem. Tempo, które ostatnio narzuciło mi życie, chyba trochę mnie przygniotło i ekran laptopa stał się pewnego rodzaju odskocznią. Co chwilę sprawdzam kolejne nowości, jakie oferują serwisy VOD. Z niemałą ciekawością postanowiłam obejrzeć serial, który niedawno pojawił się właśnie na Netfliksie. Miałam duże oczekiwania wobec tej produkcji, ponieważ wydawało mi się, że porusza niezwykle ważny temat, jakim jest poświęcenie przez kobietę życia zawodowego i towarzyskiego na rzecz bycia mamą. Myślę, że wiele kobiet zmaga się z trudnościami, jakie niesie za sobą pojawienie się dzieci. Zmienia się nasze ciało, zmieniają się nasze priorytety i obowiązki. Wyobrażam sobie, że niełatwo jest zrezygnować ze swoich planów zawodowych albo odłożyć je na później. Każdy człowiek potrzebuje czuć, że „coś” znaczy. Dlatego miałam nadzieję, że ten serial pochyla się nad problemem zagubienia kobiet, które całkowicie poświęcającą się macierzyństwu. Może będzie dla nich pewnego rodzaju podpowiedzią, jak odnaleźć siebie na nowo? Niestety, skończyło się jedynie na wielkich oczekiwaniach… Historia głównej bohaterki miała ogromny potencjał, a została pokazana w najbardziej płytki i powierzchowny sposób, jaki można sobie tylko wyobrazić. Billie to matka dwójki dzieci i żona odnoszącego sukcesy zawodowe bankiera inwestycyjnego. Cała rodzina mieszka w dużym, pięknym domu i wydaje się być szczęśliwa. No właśnie… Wydaje się. Kobieta w pewnym momencie zaczyna odczuwać pewne braki. I nie dlatego, że jest niedoceniana czy niekochana przez swojego obecnego partnera. Ona tęskni za nocnym życiem, które kiedyś prowadziła, a najbardziej tęskni za swoim byłym chłopakiem. Nie z powodu szczęścia, które przy nim odczuwała lub bezpieczeństwa, które jej zapewniał. Większość swojego wspólnego czasuspędzali na kłótniach, więc za spokojem też nie mogła tęsknić. To, czego jej brakuje, to seks, który uprawiała z nim w każdym możliwym miejscu –  w klubowej ubikacji, w basenie na terenie jego posiadłości, w salonie tatuażu, a nawet w metrze. Billie ma wszystko – dwójkę dzieci, które kocha nad życie, męża, od którego zawsze dostaje to, czego pragnie, czyli bezpieczeństwo, miłość, wsparcie i stabilizację. Mimo tego myślami wraca do swojego byłego chłopaka, który jako dziecko został zraniony przez swojego ojca i wszystkie wynikłe z tego problemy przekłada na osoby chcącesię o niego zatroszczyć. W ich relacji nie było absolutnie nic romantycznego, a jednak serial za wszelką cenę starał się wmówić odbiorcom, że facet z problemami psychicznymi jest tym, któregopożądają kobiety, bo dawał im… dobry seks. Co więcej, producenci jednoznacznie dali do zrozumienia, że osoba, która zapewnia ci bezpieczeństwo, nie jest w stanie dać ci odrobiny szaleństwa, które w życiu też jest potrzebne. Albo masz faceta, który jest idealnym mężem i ojcem, ale nie możesz się z nim dobrze bawić, albo jesteś w relacji z toksycznym facetem, który oprócz rozrywek zapewni Ci niezły uczuciowy rollercoster. 

​Podobnego przykładu romantyzowania toksycznej relacji nie musiałam długo szukać, ponieważ Netflix podsunął mi kolejny „wspaniały” serial, tym razem kierowany raczej do młodszej publiczności. Chyba wszyscy znamy historie o szkolnych przystojniakach i „szarych myszkach”, których nikt nie zauważa. Właśnie taką dziewczyną jest Devi. Dziewczyna poświęca dużo czasu na naukę, osiąga świetne wyniki, a w szkole raczej pozostaje niewidoczna. Z zupełnie innej bajkipochodzi Paxton – nieziemsko przystojny chłopak, którego znają absolutnie wszyscy, a swoją popularność zyskał nie tylko dzięki pięknej twarzy, lecz także wysportowanemu ciału i wynikom sportowym. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że Devi po cichu podkochuje się w Paxtonie… W tej historii pojawia się jeszcze jedna ważna postać – Ben. Nie jest on z pewnością typem „przystojniaka”, bo niczego nie trenuje i wydaje się trochę dziwny. Ma ogromną wiedzę, odrabia wszystkie prace domowe i często mówi rzeczy, które raczej potrafią odstraszyć dziewczyny niż zachęcić je do dalszej konwersacji. Jak to w takich serialach bywa – „szara myszka” w końcu zdobywa uwagę najprzystojniejszego chłopaka w szkole. I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że główna bohaterka zaczyna mieć rozterki miłosne w kwestii wyboru pomiędzy Benem a Paxtonem. Pierwszy z nich nie jest typowym przystojniakiem, nie jest intrygująco tajemniczy i nie ma wysportowanego ciała… ale decyduje się ukraść dla dziewczyny samochód swoich rodziców, tylko po to, aby zdążyć zawieźć ją do innego miasta, gdzie razem ze swoją rodziną miała ostatni raz pożegnać swojego tatę, rozsypując jego prochy. Drugi chłopak… po prostu nagrał jej się na sekretarkę. Jak się okazuje było to naprawdę wyjątkowe, bo zazwyczaj Paxton odpisuje ludziom jednym słowem, a Devi doznała tego “zaszczytu” i dostała od niego wiadomość głosową. Cóż za poświęcenie!

​Mogłabym znaleźć jeszcze setki przykładów podobnych produkcji filmowych. Jako nastolatka byłam ogromną fanką romantycznych filmów. Kiedyś mogłam oglądać je całymi dniami, dopóki nie zorientowałam się, że każdy z nich zaczyna i kończy się w ten sam sposób. Nie musiałam poznawać historii bohaterów, bo z góry wiedziałam, jak będzie przebiegać – para poznaje się w najmniej oczekiwanym dla nich momencie, zazwyczaj nie robią na sobie dobrego pierwszego wrażenia, ale w końcu się do siebie przekonują i zakochują się w sobie. Potem przychodzi „niespodziewany” kryzys, w wyniku którego następuje rozstanie dwójki bohaterów – tylko po to, żeby po jakimś czasie zrozumieli, jacy są dla siebie ważni i znowu zostali parą. Często pojawia się jeszcze inny scenariusz, w którym zazwyczaj mężczyzna jest zraniony i pogubiony, więc wchodzi w krótkotrwałe, nic nie znaczące dla niego związki, do momentu, kiedy poznaje tę jedną jedyną, która przywraca kolory jego życiu i „naprawia go”. Oczywiście, żeby nie było za łatwo i za nudno, kobieta musi stale uganiać się za swoim wybrankiem, wytrzymywać jego ciągłe zmiany nastroju, wieczny brak poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, bo „on już taki jest”. Ale czego nie robi się w imię miłości?

​Denerwuje mnie wmawianie ludziom, zwłaszcza tym młodym, że na miłość trzeba sobie zasłużyć i że trzeba o nią zabiegać. Irytuje mnie romantyzowanie toksycznych relacji i mówienie wprost, że szaleństwo i bezpieczeństwo to dwie różne rzeczy, których nie może ci zapewnić jedna i ta sama osoba. Związek to nie terapia, podczas której jedna osoba musi odgrywać rolę terapeuty. Od najmłodszych lat filmy i książki uczą dzieci, że prawdziwa miłość to ta, w której ciągle coś się dzieje, o którą trzeba walczyć na każdym kroku i w której przez większość czasu pojawiają się negatywne emocje. Nie ma nic romantycznego w „naprawianiu” osób, które nie chcą zostać naprawione. Nie możemy na siłę pomóc komuś, kto tej pomocy od nas nie chce otrzymać. Kiedyś powiedziałam swojemu przyjacielowi, że czasami żałuję, że moje życie nie jest takie, jak w filmach – na co on odpowiedział, że to, co jest w nich pokazywane, nie różni się niczym od tego, co przeżywam na co dzień. Po prostu z filmu wycięto sceny nudy, a zostawiono jedynie te, w których coś się dzieje. Miał rację. Przeszłam w swoim życiu przez kilka relacji, bardziej lub mniej udanych. Działo się w nich mnóstwo rzeczy i na pewno nie mogę powiedzieć, że były one nudne. Może pozwalały mi „coś” poczuć? A może dostarczały wrażeń, których często w życiu codziennym brakuje. Jednak, gdy myślę o nich na koniec dnia, to cieszę się, że się zakończyły. Bo, jak się okazuje, te „wycięte sceny nudy” wcale nie są tak nieciekawe, jak się wydaje, a osoba, przy której czujesz się bezpiecznie, może zapewnić ci czasami potrzebne szaleństwo.

Romantyzowanie czegoś, co nie jest dla nas dobre, zakrzywia rzeczywistość w negatywny sposób. Ale być może każdy z nas musi się o tym przekonać na własnej skórze?

Martyna Pacholak

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *