Ludzie z Żoliborskiego marginesu cz. 3

Dariusz Kuchar jest stale pijany – nie mogąc ustać na nogach, opiera się o ladę. Inny mu podobny tak się fatalnie zatoczył, że rozbił przedmiot o wartości 50 złotych z sąsiedniego sklepu. Następnego dnia, jak oświadczył, nic nie pamiętał.

Brałem pod uwagę, żeby nie wchodzić w zbyt zażyłe relacje z marginesem, nie współczuć im, a już broń Boże nie zapraszać ich do domu. Ci, którzy o tym zapominają mogą skończyć jak matka prezesa PZPN Michała Listkiewicza.

Często widywałem Łopatę, rocznik 1955, przemierzającego marynarskim krokiem chodnik i myślałem sobie, żeby przypadkiem się tutaj do mnie nie napatoczył i nie prosił o datek. Gołym okiem widziałem, że jest w potrzebie. Mierzyłem go nienawistnym spojrzeniem. Wyczuł to i powiedział:

– …Dobry!

– …Dobry!

Uff, poszedł sobie dalej.

Kazik Łopata, obywatel Żoliborza, nazajutrz po otwarciu firmy w maju 1991 roku, przyniósł trzy książki do sprzedania. Po godzinie przyszła jego żona, odkupiła towar i przy okazji opowiedziała, jaki ma z nim krzyż pański – wynosi z domu rzeczy i przepija pieniądze, które za nie dostaje. Kazik to ostatni żyjący pijak okupujący we wczesnych latach dziewięćdziesiątych okolice Merkurego w oczekiwaniu na datki. W 2008 roku opowiadał:

– Nie żyje Kobra, miał koło pięćdzisięciu lat. Tu zaraz mieszkał koło Komedii, tuż przed śmiercią zaniósł go na plecach na drugie piętro Buliś, mieszkaniec drugiej strony – Słowackiego – ten też nie żyje. Kapelusznik, Elki mąż, powiesił się, walił dyktę, a jego zięć Małolat, 28 lat, odjechał w domu, zmarł w wannie.

Małolata znałem. Ten człowiek z Pragi dał mi nieźle popalić. Poznał tutejszą Kaśkę i przeniósł się do niej. Jego śmierć przyjąłem z ulgą. Obecność Małolata na Żoliborzu znosiłem wyjątkowo żle. Łopata kontynuuje:

– Zaciukali Korczaka na Poznańskiej. Tak go zmaltretowali, że Matko Boska. Marek Kaszana nie żyje. W wannie też utopił się Piotrek, o tym się mówiło przez godzinę, dopiero śmierć  Marcela w 2008 roku – miał pseudonim Rurka – była wydarzeniem w dzielnicy. Ten pseudonim to z powodu tkwiącej rury w dychawicy. To jedyny z naszych, który miał rentę. Byłem na jego pogrzebie, był i Wieczorek stąd, był i Malina. Prawdziwe imię nieboszczyka to Marceli – wstydził się tego imienia. Dozorczyni z trzynastki, Gęś Pościgowa, powiedziała: Łopata, was tylko dwóch zostało – ty i Malina.

Ale i Malina jako przedostatni zszedł. Z innych rejonów żyje Pryjut z Kasprowicza. Był z Elką, ona wyszła na ludzi. Jeden z nas, Wieczorek, chłopak stąd, mieszkał pod Rurą za Halą Marymoncką.

Tego Rurkę pamiętam, był ostatnim ze stojaków spod alkoholowego, ale odróżniał się od innych. Zawsze pod krawatem, miał mir u chłopaków, może dlatego że posiadał jako rencista stały dochód. Dlatego też nigdy nie żebrał, nie wyciągał ręki po pożyczkę na wieczne nieoddanie. Wraz z nim wymarła ferajna, przestali nachodzić mnie z prośbą o datek domokrążni żebracy. Skończyła się pewna epoka. Widuje się jedynie zbierających grosz młodych narkomanów. Jedni stoją u wyjścia do Merkurego od strony południowej, drudzy preferują chodnik przy Słowackiego między wejściem do metra, urzędem, sklepem, przystankiem tramwajowym a pawilonami handlowymi. Wróciłem do rozmówcy:

– Panie Kaziu, co się piło?

– Wszystko, prócz gorącego lepiku.

– A jak się układa panu z żoną?

– Z żoną jestem niekoniecznie.

Ze starych przychodzi do mnie jeszcze pan Bogdan Michalski, śmietnikowy zbieracz książek i mówi:

– Nazywam się tak i tak, i jeszcze żyję.

To aluzja do tego, że prawie 90 procent chłopaków jego pokroju zmarło. Początkowo Michalski przychodził w towarzystwie mniejszego, czarnego, nerwowego gościa i przedstawiał się jako jego brat, ale potem panowie się pokłócili, wyparli, że byli braćmi i każdy przychodzi osobno. Ten drugi ostatecznie się na mnie obraził i widuję go jak atakuje konkurencję.

Na podstawie śmietnikowych znalezisk rodzinnych pamiątek uratowanych przed zniszczeniem napisałem i opublikowałem kilka artykułów i zawdzięczam to tym ludziom.

NAJSŁYNNIEJSZY ŻOLIBORSKI ŚMIETNIK

Kiedyś zapytałem klientkę:

– Gdzie pani mieszka?

– Tutaj za śmietnikiem – odparła.

Od razu wiedziałem, że jej dom stoi tuż obok najsłynniejszego śmietnika w rejonie. Dla mnie i mojej firmy ważniejszy był nie Merkury ze swoimi towarami, a znajdujący się na tyłach sklepu śmietnik. Nie zdawałem sobie na początku sprawy, jak bardzo potrzebnym obiektem dla prowadzenia działalności takiej jak moja jest śmietnik w ogóle, a ten społemowski szczególnie.

Zaglądałem tam niekiedy kilka razy dziennie w poszukiwaniu kartonowych pudełek, które, podpatrzone w Paryżu, znakomicie rozwiązywały problem układania książek w jako takim porządku. Przez długi czas trwały próby i przymiarki do tego jakie pojemniki najbardziej się nadają. Początkowo używałem pudełek płytkich, które szybko się niszczyły, więc wciąż ich potrzebowałem i wciąż zaglądałem do śmietnika, aż w końcu mój wybór padł na duże pudła po bananach. Są głębokie, mają przykrywkę (nazywaną czapką), zgrabne otwory na ręce, a od spodu są wyłożone twardym papierem. Łatwo jest układać je w stosy, no i z czasem zaczęły zastępować nogi od konstrukcji lady na zewnątrz i wewnątrz sklepu.

Minęły czasy, gdy banany dostępne były tylko dla najbogatszych. W zapomnienie poszło używane przez aparat propagandowy PRL hasło – bananowa młodzież. Bogacące się społeczeństwo Żoliborza zżerało tych owoców coraz więcej i więcej, można powiedzieć, że pojawiła się bananowa moda i pudeł przybywało lawinowo. I jak to w handlu owocami bywa, najwięcej ich przybywało podczas zimy.

Te pudełka zostały powszechnie zaakceptowane przez ludzi mających problem z przeprowadzkami, nadawały się idealnie do transportu. Wszystko miały idealne, a zwłaszcza wymiary. Gdy mój późniejszy sąsiad antykwariusz Kazimierz Wawrzyniak kupował samochód osobowy, wybrał właśnie taki, aby pomieścił maksymalną ilość pudełek – wyszło ich czternaście.

Sąsiedztwo śmietnika było stale oblegane przez miejscowych, którzy pili tam wina kupowane na parterze sklepu w dziale z wódką i słodyczami. Pili na stojąco, a przy tym dyskutowali o nieobecnych, o rybach, które biorą albo nie, o wydarzeniach minionego dnia, ale najważniejsze było zawsze to, skąd wziąć na kolejną flaszkę.

Dziwiłem się temu śmietnikowemu upodobaniu panów pijaków – czuli się tam swojsko, nieco osłonięci od oczu przechodniów i ulicznego ruchu. Latem, gdy nawet im zbyt dotkliwie śmierdziało, przenosili się pod płaczące drzewo stojące do dziś przed dolnym Merkurym. Tam pili, łby mieli osłonięte liśćmi, tylko nogi było im widać. Potem ten teren zawłaszczył kebab, więc kolejne pokolenie żoliborskich kloszardów przeniosło się parę metrów dalej – pod kładkę.

Śmietnik był dla mnie ważny również, dlatego że miałem gdzie wyrzucać swoje śmieci, których przybywało, ale na te praktyki coraz bardziej krzywym okiem patrzyli kierownicy Merkurego i dawali temu stanowczy wyraz. Dziwiłem się, że nawet śmieci nie ma gdzie w tym nowym ustroju wyciepać – takie czasy i należało się przyzwyczaić, że wszystko, nawet śmietniki, stanowi czyjąś własność i ładowanie tam swoich odpadków stanowi naruszenie norm. Uświadomili mi to wspomniani urzędnicy społemowscy, więc starałem się tam chodzić tylko wtedy, gdy biura firmy zostaną zamknięte i szefowie pójdą do domu. Czasem denerwował się na mnie dozorca z Merkurego, ale z nim za parę groszy można było się porozumieć. Śmietnik stoi nadal. Śmierdzi jak śmierdział. Penetrują go poszukiwacze zwani nurkami, jak niegdyś. Przynajmniej w tej dziedzinie niewiele się zmienia – i dobrze. Prowadzi do niego wąska przerwa między zwartą zabudową tej części ulicy Słowackiego. W latach dziewięćdziesiątych stał tam stragan w stylu soc.

FRANKOWSKI i WESTA

Gdy szefowie Merkurego nie pozwalali mi wyrzucać śmieci do ich chasioka zacząłem mieć kłopot, ale nieoczekiwanie jesienią na chodniku przy Słowackiego, nieopodal mojego kiosku, stanęły trzy wielkie pojemniki w kształcie dzwonów. Na jednym z nich widniał napis papier, na drugim szkło, a na trzecim tworzywa sztuczne. To były śmietniki firmy Frankowski. Jej właściciel (ur. w 1953 r. w Głownie) był na fali wielkiego zainteresowania mediów jako nowy człowiek sukcesu. Przedstawiano go jako przykład, że w obecnych czasach u nas, jak w cywilizowanym świecie biznesu można zarobić na wszystkim – na śmieciach też. Szefowie z Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania, dysponujący ambasadami, czyli pojazdami do wywozu odpadków miasta, trzęśli się ze strachu. Zakosi ich ten młody, pnący się w górę przedsiębiorca, a oni pójdą na bezrobocie – Ameryka, bracie mój.

Wyszła książka „LONGINA FRANKOWSKIEGO  Filozofia życia i działania”. Czegoż tam nie było. Autor Marian Romaniuk skupił się prezentując sylwetkę swojego bohatera na społecznej nauce Stefana Wyszyńskiego. Przytaczał słowa kardynała i podawał Longina jako przykład. 

Na okładce bohater mediów siedzi na górze śmieci w garniturze z muszką.

Śmietnik pod samym moim nosem? Znakomicie. Miałem dobrze z Frankowskim i jego firmą. Ładowałem tam makulaturę i już nie musiałem narażać się na uwagi szefów ze Społem wynosząc ją na tyły Merkurego.

Stasiek też wyrzucał książkową makulaturę do Frankowskiego. Pamiętał, że raz wywalił parę egzemplarzy Przerwanej dekady Gierka – przestały się sprzedawać i jak to bywa w życiu, a zwłaszcza w praktyce antykwarycznej, zaraz po tym zgłosił się klient po niedawno wyrzuconą książkę. Stasiek poszedł do śmietnika, wsadził rękę w dziurę jak w dziuplę i wyjął stamtąd wspomniany tytuł. Klient tego Staśkowego ruchu nie widział, bo był w budzie. Ale panowie nie dogadali się co do ceny. Stasiek chciał 10 tysięcy złotych, a klient dawał 5 tysięcy, więc Stasiek znów poszedł do dziupli i wrzucił z powrotem egzemplarz. Uważałem, że Stasiek robi źle, ale nie miałem na to wpływu, bo on już w tym czasie prowadził swoje niezależne przedsiębiorstwo – wydzieliłem mu kawałek budy. Taką mieliśmy nową umowę. Nie był już moim pracownikiem. Nawet o tym błędzie mu nie mówiłem, bo na punkcie cen był drażliwy. Ja bym sprzedał książkę tanio, nie dlatego że leżała w śmietniku, ale ze względu na reklamę. Starałem się mu to w odpowiedniej chwili powiedzieć. Nie zrozumiał mnie, więc mu dodałem, że chcę na Żoliborzu być do końca swojej handlowej kariery, tak długo, jak się da. On znów nie pojął w czym rzecz, a mnie chodziło o budowanie własnej legendy, jakiegoś wyróżnienia, np. tutaj jest najtaniej, tu najuczciwiej, tutaj się nie rozmawia o polityce, czy coś w tym rodzaju – jeszcze nie wiedziałem co.

Wróćmy do sprawy. Pod osłoną nocy przyjeżdżała ropucha, taka ciężarówka, i opróżniała te pojemniki-dzwony. Kiedyś pewien klient widząc to myślał, że sprytni złodzieje czyszczą mój antykwariat z towaru i dziwił się, że nazajutrz zastał normalny widok.

– To was nie obrabowali? Widziałem, jak ładowali…

Zdzicho, mój nowy pomagier, pogonił mu kota:

– Widziałeś i przeszedłeś nad tym do porządku dziennego, gnojku?

Taki był Zdzicho, warszawski wiracha.

Po czymś takim zrozumiałem, że mogą mnie zrobić na cacy i nikt, żaden przechodzień nie ruszy palcem, ani też się nie ruszy się ochrona z urzędu. Mieli oznakowane mundury i czapki, ale spali w stróżówce jak zabici. Nadeszły czasy wielkiego zobojętnienia jak w Ameryce i trzeba wyciągać wnioski. Myślałem przeto, żeby ubezpieczyć swoją firmę. Ale jak? Gdzie? Nie wiedziałem, bo byłem zajęty pracą i zarabianiem, no i byłem już w ciągu, czyli w roboczym transie, jak maszyna. Aż wreszcie pewien mój stały klient, agent firmy ubezpieczeniowej mającej siedzibę na Pradze, postanowił mnie ubezpieczyć na 600 tysięcy złotych na rok. Czekałem na to i podpisałem stosowne dokumenty. Ubezpieczenie trwało jeden dzień. Następnego dnia klient-agent wpadł z przerażeniem i błagał, aby anulować umowę. Dostał w miejscu pracy opieprz, że ledwo się pozbierał. Ubezpieczył kiosk, który jednym kopnięciem można otworzyć, można wejść doń bez problemu choćby przez klapę w dachu i który zbudowany był z łatwopalnego materiału, z łatwopalnym towarem – jego akcje, nieudacznika, spadły w firmie na łeb. Przystałem na anulowanie umowy, ale problem z ubezpieczeniem pozostał i sprawa zaprzątała moją głowę. Wreszcie pojawił się nowy pośrednik, Westa. Była tańsza – jej agent wziął 20% mniej niż ci z Pragi i nie pytał o nic. No i Westa była firmą żoliborską. Siedzibę miała w samym centrum dzielnicy, za placem Inwalidów. To wtedy miało znaczenie. Wspieramy swoich. Ludzie z Westy dali jakiś papier, który wnet okazał się nic niewartym świstkiem. Szef firmy, Janusz Baranowski, senator odrodzonej RP, robił przekręty na skalę Bagsika. Zbierał forsę skąd się da, przelewał ją na własne konta, następnie ogłosił upadłość – normalka. W tej masie znalazły się i moje pieniądze. Senator odrodzonej, najjaśniejszej, wymodlonej i wymarzonej Polski na zawsze wyleczył mnie z dobrowolnych ubezpieczeń. Byłem naładowany etosem, a to był kolejny dzwonek alarmowy.

Agencja ubezpieczenia WESTA przy Mickiewicza 27/100, wejście od Felińskiego, w godzinach 8.00 – 19.00 ubezpieczała wszystko, ogień, rabunek, los i cały pakiet samochodowy oraz zbierała pieniądze, a potem wybuchła afera. 15 marca 1992 łódzki sąd okręgowy ogłosił jej upadłość – prowadziła działalność niezgodną z obowiązującymi przepisami.

Skończył się również gość w dechę – Frankowski. Jego problem został określony nowym, brzmiącym naukowo terminem – utrata płynności. Prasa się rozpisywała, podając, że ich pupila zgubiło dobre serce. Miał zwyczaj mawiać: potrzebujesz gotówki, to masz! Po czym sięgał do kieszeni i dawał ją ot tak, bez pokwitowania. To się musiało źle skończyć. I się skończyło. Wujowie z MPO odetchnęli z ulgą. Już nie będzie ich uczył cwaniak z zupełnie innej wsi.

A kolorowe pojemniki w kształcie dzwonów miały się jeszcze dobrze w 1993 roku. Potem te z papierem niebieskie (milicyjno-policyjne kolory) podpalano. Element nie lubi niebieskiego – pisała „Gazeta Żoliborska” (sierpień ‘94). Akurat! Podpalaczami były gnojki, młodzież, niekiedy z bardzo dobrych domów, robiła to dla zabawy, ale to szło na konto tak zwanych meneli. Ci, zajęci walką o przeżycie, nie mieli do tego głowy, ponadto kosze na śmieci były przez nich przepatrywane pod kątem łupów, które sprzedawali – z tego żyli.

Był też problem z segregacją śmieci. Holendrzy uczyli cierpliwości. To należy wdrażać i tego należy się uczyć przez pokolenie. Przez dwadzieścia lat.

Natomiast agent ubezpieczeniowy, który tak niefortunnie mnie ubezpieczył, przestał się pokazywać w antykwariacie – choć mieszkał blisko. Może się wstydził. Spotkałem go w styczniu 2010 roku w kolejce do kasy w Merkurym. Pamięta mnie, a jakże, ale do antykwariatu nie przychodzi, bo korzysta z bardzo dobrze zaopatrzonej biblioteki przy Śmiałej. Zapytałem go, jak nazywała się firma ubezpieczeniowa, w której pracował przed laty. Odparł:

– Nie pamiętam.

Nie wierzyłem, więc wprost powiedziałem, że firma ta zachowała się elegancko, w odróżnieniu od Westy, a ja piszę wspomnienia, no i przydałoby mi się jego nazwisko do publikacji. Odmówił, a już myślałem, że się zrewanżuje za tamto, że postąpiłem zgodnie z jego wolą i zgodziłem się na anulowanie ostemplowanej umowy. Z ludzkim strachem spotkałem się wielekroć, kiedy nagabywałem ludzi do zwierzeń.

Tekst stanowi fragment przygotowywanej książki wspomnieniowej autorstwa Krzysztofa Jastrzębskiego.

Ilustracja Dominika Hoyle

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *