W zeszłym tygodniu w Londynie zawrzało. Przez miasto przeszła fala huku zamykających się laptopów studentów, którzy skończyli wycieńczające egzaminy, oddali ostatnie prace i ostatni raz sprawdzili uniwersyteckie maile. Padły deklaracje o rzucaniu nałogów lub wręcz przeciwnie, o wytrwałości w ich pielęgnowaniu przez całe wakacje. Kiedy Londyn brzęczy jak ul, ja wrzucam do plecaka kąpielówki i wełniany sweter. Jadę do krainy mitycznych podwodnych potworów, więc muszę być przygotowany na wszystko.
Do Edynburga jadę w Pendolino, na co zwraca moją uwagę kolega z Węgier. Śmieje się, kiedy mu opowiadam, że w Polsce Pendolino to synonim postępu. Tymczasem za oknami krajobraz robi się coraz bardziej bajeczny. Zza drzew wyłaniają się gładkie grzbiety wzgórz porośniętych trawą, które jak w abstrakcyjnym obrazie pokrywają białe plamki skał i żółte burze kwiatów. Potem dostrzegam, że to nie skały, a owce, które skubią zieleń sięgającą aż po rozpływający się we mgle horyzont. Edynburg leży właśnie na takich wzgórzach. Trudno uwierzyć, że to miasto, którego większość ulic pochyla się jak narciarski stok, przez Szkotów uznawane jest za leżące w „lowlands”, czyli w nizinie.
Wspinamy się więc z walizkami na szczyt do naszego hotelu, a słońce, mimo zbliżającej się północy, wciąż oświetla drogę. W przydrożnym lokalu pożeramy fish and chips, które serwuje nam Polka i podaje piwo spod lady. Pożywieni robimy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie na tle mrugającego wesoło szyldu i po chwili już leżymy w łóżkach, a mewy intonują nam dobranockę.
Jaki stosunek mają Szkoci do napływających emigrantów z Polski, którzy stanowią najliczniejszą grupę obcokrajowców? Niestety, nie udaje mi się tego jednoznacznie ustalić podczas mojej krótkiej podróży. Zachodzi między nami jednak dużo podobieństw. Szkoci są dumni ze swojej tożsamości i podkreślają swoją odrębność od angielskiego sąsiada. Ich kraj ma piękną i długą tradycję nieudanych romantycznych powstań, których bohaterowie wieńczą pomniki o cokołach wysokich jak latarnie morskie. Niestety, ciągnie się za nimi także zła sława pijaków i awanturników – przegrany mecz z Czechami nie pomaga w podreperowaniu tego stereotypu. Łączy nas ze Szkotami także wytrwałość, która pomaga im przetrwać mroźne i ciemne zimowe miesiące. Szukanie podobieństw kończy się jednak natychmiast wraz z naszym wkroczeniem w krainę szkockich wyżyn. Ich całkowita odmienność od wszystkiego, co dotychczas widzieliśmy, zapiera nam dech w piersiach. Jedziemy po zboczach gór porośniętych mchem, paprociami i setkami, tysiącami fioletowo-żółtych krzewów. Każdy nasz ruch śledzą pozornie niezainteresowane włochate krowy, przeżuwające trawę tak soczystą i świeżą, że sam chętnie bym do nich dołączył. W dolinach ciągną się polodowcowe jeziora, które falują jak morza. Nad nimi górują ruiny zamków dumnych szkockich klanów. Zburzone przez Anglików budowle są jasnym symbolem obcej i wrogiej interwencji w ten kosmiczny krajobraz. Zatrzymujemy się nad brzegiem Loch Ness i wskakujemy do wody. Potwór, jak zresztą większość mieszkańców tych terenów, gdzieś wyjechał, pozostawiając za sobą ciszę dolin. Jemu też należą się przecież wakacje. Podczas kolejnych dni jedziemy jeszcze dalej na północ, przez zacinający deszcz i mgłę. Trafiamy na Isle of Skye, gdzie wodospady są tak samo częstym składnikiem krajobrazu, jak przydrożne destylarnie whisky. Wszędzie towarzyszą nam włochate owce, którym pogoda zdaje się nie przeszkadzać. Cywilizacja w tych okolicach całkowicie ustępuje drogi potędze natury. Skały wypiętrzone jak wieżowce wyłaniają się z mgły niczym legendarne trolle. Niebo pozostaje jasne bardzo długo i nie daje nam spać, a gdy w końcu zaśniemy, śnią się nam kręte górskie szlaki.
Ta szkocka laurka wydaje się wręcz nierealna. Nie ma na niej skazy. Czy w rogu obrazu nie kryje się jakiś wstrętny szczegół, który przeoczyłem? Kim są górale w spódnicach bujający naszym pociągiem, wracający do Edynburga z Glasgow po meczu z Czechami? Nie jest im obce robienie bardachy, albo jak to się tutaj nazywa, „doing the boogie”. Wagon buja się w rytmie ich skoków.
Tymczasem w górach ci sami Szkoci ze specjalnymi szczypcami w rękach zbierają nieliczne śmieci ze szlaków z taką pieczołowitością, jakby chodziło o ich rodzinne domy. Z oceanu wieczorami wracają rybackie kutry, zwane przez miejscowych wielorybami, głęboko zanurzone od ciężaru złowionych ryb. Na pokładzie jest na pewno słynny szkocki łosoś, dla którego jest to pewnie ostatni dzień raczej nieszczęśliwego życia na morskiej farmie. Niestety, smakuje przepysznie.
Wracam z tej podróży odmieniony i wypoczęty, chociaż trwała zaledwie pięć dni.
PS. Potworze, jeśli to czytasz, witam na Żoliborzu!
Antoni Kostrzewa
Ilustracja: Marysia Lisicka