GOMUŁKOWSKIE CZASY

Tuż przed Wielkanocą 2000 r. przyszedł przepatrywacz żoliborskich śmietników i przyniósł trochę brudów. Kilkanaście zeszytów z zapiskami, wydobytych z sąsiedzka tuż obok. Powiedział, że wziął to w ostatniej chwili. Już się zbliżała ambasada, czyli pojazd Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania, aby wywieźć zawartość kosza hen na Radiowo. Tam w oczach rosła góra z odpadków.Przyjęte od zbieracza łupy rzuciłem niedbale do swojej torby, aby podczas świątecznej kanikuły je przepatrzeć.

W ten sposób znalazł się u mnie zbiór, zawierających księgowość gospodarstwa domowego z lat 1959 – 1970 i jak się wydaje nie jest to cała dokumentacja z tego zasobu. Jedne kajety są zatytułowane „Budżety miesięczne od 1 II 1960”, lub „Budżet domowy styczeń 1967”. Inne nie. Wśród nich wyróżnia się zeszyt brązowy przypalony papierosem. Liczy 100 kart, ma twardą oprawę i cały zawiera rachunki zapisane od 1 czerwca 1960 r. do 9 października 1962 r. Ten wydaje się być prowadzony najstaranniej, dzień w dzień, skrupulatnie. Zeszyt ów posiada kolumny – data, przedmiot, dochody, wydatki i saldo. Niby lakoniczne zapiski, a ileż zawierają informacji! Nie tylko o cenach sprzed przeszło pół wieku, ale też mówiących sporo o strukturze kosztów, jak się do siebie wzajemnie miały ceny na poszczególne dobra, na co wydawaliśmy pieniądze, jakie mieliśmy w tej mierze preferencje my, nasi rodzice lub dziadkowie, wreszcie jak obywatele Polski Ludowej spędzali wolny czas w latach 60.

Dla badacza życia codziennego w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej to nieoceniona dokumentacja. W ostatnich latach ukazało się sporo książek o PRL. To nie są książki, a komiksy, pokazujące tamtą Polskę wyłącznie na fotografiach. Pozornie takie jest zapotrzebowanie, ale uważam, że zainteresowania można przecież kształtować.

Zapiski domowych przychodów i wydatków są z racji swojej istoty absolutnie szczere i intymne, bo przeznaczone wyłącznie dla własnych potrzeb w odróżnieniu od jakichkolwiek innych zapisanych myśli, np. wspomnień, pamiętników, listów – tam mamy skłonność do konfabulacji i wybiórczości. I z uwagi na tę szczerość należy poświęcić tym zapiskom więcej uwagi. Historia lubi szczegóły, nienawidzi statystyki i uogólnień i dopiero poprzez detale pokazuje swoje walory i zbliżoną do prawdy rzeczywistość bardziej niż jakiekolwiek najcelniejsze oderwane od kontekstu zdjęcie.

To jest, moim zdaniem, znakomite źródło do badań nad obyczajami, życiem rodzinnym w stolicy lat 60. I powtórzę, istniejące na ten temat dane statystyczne czy pełne teoretycznych rozważań nudne opracowania w zestawieniu z żywymi ciekawymi dokumentami okazują się mniej interesujące. Gdy wertowałem te materiały przypomniała mi się nieduża broszura, leżąca latami w antykwariacie, które nikt nigdy nie chciał kupić, pt. „Gospodarujemy z ołówkiem w ręku”. Jak się okazuje zapisywanie wydatków posiada swoją „fachową literaturę”. Zajrzyjmy jednak nie do opracowania, a do wyjątkowego źródła.

 

BOHATEROWIE

Jeżeli decydujemy się zapisywać każdy wydany grosz, to znaczy że pragniemy kontrolować stan finansów po to, aby zapanować nad wydatkami, żeby wystarczyło nam do następnej pensji, a jeżeli robimy to przez długie lata i jesteśmy w tym konsekwentni, to też oznacza, że chcemy do czegoś w życiu dojść i pieniądze odkładamy na konkretne cele. Tak w teorii postępuje klasa mieszczańska zwana pogardliwie dorobkiewiczami. Jednak małżeństwo zapisujące ów budżet domowy na taki epitet nie zasługuje. Chcą i potrafią korzystać z życia na tyle na ile pozwalają im środki. Lubią się bawić, ubierać i wydawać, ale przyszło im żyć w epoce Gomułki, sprawującego władzę w latach 1956 – 1970. Historycy nazywają te czasy małą stabilizacją, albo bardziej dobitnie Polską przaśną, Polska zacofaną, krajem na marginesie kontynentu. I można się z tym, po lekturze tej domowej księgowości zgodzić.

Zatem powtórzmy – zapisy przemiennie prowadziło małżeństwo P., będące na dorobku, jeszcze młode, a już poważnie myślące o przyszłości, przypuszczalnie takie pod trzydziestkę. Mąż to Zbyszek – tak go nazywa ona, on ją nazywa Linką. Jej prawdziwe imię to Lena, była repatriantką zza wschodniej granicy i początkowo notowała w języku rosyjskim, aż po kilku miesiącach przeszła na polski i tylko czasem jej się zdarzy zrobić błąd (*obrós). Jak wynika z treści wypierała się swojego trącącego Rosją imienia i przyjęła polskie – Halina.

Zbyszek był pracownikiem jakiegoś instytutu, może właśnie zajmującego się gospodarstwem domowym, albo żywieniem. Studiował zaocznie, niewykluczone, że w SGGW. Ona była pracownicą biblioteki w klubie oficerskim przy Placu Zwycięstwa (ul. Piłsudskiego). Zapisywała niekiedy wydatki na odwrocie kart bibliotecznych.

 

DOCHODY PAŃSTWA P.

Dochody to inaczej zarobki. Słowo w naszym języku kluczowe, posiadało i posiada z racji częstego używania wiele synonimów – honorarium, świadczenia, zarobek, płaca, pensja, pobory, wynagrodzenie. Podobnie jak pieniądze – ecie pecie, diengi, flota, grosz, grosiwo, many, białko, kasa lub kaska, kapitał, fundusz, środki, argumenty, mamona, szmal i wiele innych. Zapewne współczesny język dorzuca do tej listy niejeden rzeczownik.

W latach 60. XX w. o zarobkach rodaków popularny był w moim rodzinnym miasteczku wierszyk:

KC – ile chce,

Funkcjonariusze MO – po dwa tysiące sto,

Ci co w mieście mieszkają, po tysiąc dwieście dostają,

A reszta hołoty – po osiemset złotych.

KC to Komitet Centralny rządzącej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Ta szydercza rymowanka pasowała do mieszkających w Warszawie małżonków jak ulał. Pensję brali zawsze pierwszego dnia miesiąca, bo byli, tzw. pracownikami umysłowymi. Fizycznym wyrównanie płacono w połowie miesiąca, natomiast zaliczkę dostawali ostatniego.

Łączne pobory Zbyszka i Linki na 1 czerwca 1960 r. wyniosły 1930 zł. Ona zarabiała na poziomie hołoty (856 zł), a on też ledwo przekraczał tysiąc złotych.

Mając dwie pensje w ręku, ona natychmiast pobiegła do sklepu, kupiła sobie kostium kąpielowy za 80 zł, Zbyszkowi skarpetki za 32 zł i żywność – pół kilograma kiełbasy rzeszowskiej za 35 zł, 20 dekagramów pasztetowej za 8,80, ćwierć kilo sera tylżyckiego za 9.50, 20 deko tatara i to wszystko na śniadania i kolacje, bowiem obiady jadali w miejscu pracy.

 

PLAŻA

Następnego dnia małżonkowie udali się na plażę. Teraz już znamy cel zakupu tego kostiumu za osiem dych. Warszawska plaża była płatna, kosztowała 3,5 zł od osoby. Do tego nabyli lody, wodę i prasę, na co wydali 8.50 zł. W najbliższą niedzielę znów poszli na plażę. Plażowanie było w modzie, w ciepłe dni tysiące warszawiaków spędzało w ten sposób wolny czas.

Była żoliborska radna pani Dorota Maj, badaczka mody kobiecej i również związanych z nią obyczajów napisała, że opalanie na plażach zaczęło się przed stu latu i wzięło się z przekonania, że to najzdrowsza, „najwyższa forma kontaktu człowieka z naturą” (Smażalnia story, Rzeczpospolita 6 VII 2007).

Właśnie przez to, że jest to takie zdrowe i oczywiście miłe wiele naszych rodaków ogarnął pęd do plażowania, niezależnie od okoliczności – czy były to czasy wielkiego kryzysu ekonomicznego na początku lat 30. czy czasy czerwonej biedy po drugiej wojnie.

I gdy tylko robiło się ciepło i słonecznie, natychmiast tysiące warszawiaków szło nad Wisłę. Tego plażowego szaleństwa nie zahamowała nawet niemiecka okupacja. Wówczas za Niemca tylko jeden, jedyny raz, mimo słońca, mimo gorąca i pięknej pogody plaża nad Wisłą w okamgnieniu opustoszała. Oddajmy głos świadkowi:

Była to słoneczna niedziela, byłem ze Stefanem nad Wisłą na plaży i nic nie znamionowało niezwykłych wydarzeń (…) gdy pośród plażowiczów powstał jakiś ruch i wszyscy zaczęli się ubierać pospiesznie. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to łapanka. Za chwilę całą plażę obiegła nowina – wojna pomiędzy Rosją a niemcami (! KJ). Wszyscy opuszczali plażę, lecąc na miejsce sprawdzić prawdziwość wiadomości (Kazimierz Szymczak, Dni zgrozy …Warszawa 1948 w: Pamiętniki robotników z czasów okupacji, s 67).

O plaży powstawały piosenki przed wojną i potem, tak na oko zbierze się tego z pół setki, a o warszawskiej plaży tuzin.

 

KINO

Kolejną obok plaży namiętnością Zbyszków było kino. Pierwszą zapisaną pozycją w tym indeksie z 10 marca 1959 r. są wydatki na X Muzę. Ona notowała: kino „Krzyk” 18 zł. Bilet do kina kosztował 6 lub 9 zł, sporo, mimo to bywali tam i po trzy razy w tygodniu. Seans wiązał się z rytualnym zakupem cukierków lub ciastek. 7 sierpnia 1960 r, wybrali się do kina, kupując do tego cukierki za 6,60 i czekoladkę za 9,50. Szelest papierkami od cukierków był prawdziwą zmorą widzów. Kino cieszyło się tak ogromną popularnością, że czas spędzony w kolejce biletowej liczony był w godzinach.

Gdy 23 lutego 1930 r. wszedł do kina Apollo w Lublinie pierwszy film dźwiękowy „Upadły Anioł”, towarzyszyło temu ogłoszenie prasowe na pierwszej stronie, że dotychczasowe ulgi, zniżki, karnety, tracą ważność. (Ziemia Lubelska z 23 II 1930 s. 1). Nastąpił zupełny reset. Zaczęła się nowa dźwiękowa epoka.

Zbyszkowie 11 listopada 1960 r. udali się na film „Krzyżacy”, dwa bilety kosztowały ich 31 zł. Wokół tego wydarzenia panowała atmosfera nieporównywalna z niczym przedtem i potem. 7 lipca 1961 r. największymi wydatkami dnia były koszty naprawy zegarka (81 zł) i właśnie bilety na film „Flip i Flap” w cenie 30 zł. To był kolejny hit filmowy, choćby z tego powodu, że był amerykański. Bilety, tak drogie, kupili może u koni, których pełno kręciło się wokoło sal kinowych. Koników wygenerował ogromny popyt na ruchome obrazy.

 

KOMUNIKACJA

Bohaterowie tej opowieści mieszkali w czynszowej kamienicy z cieciem i przyjście do domu po zamknięciu bramy trzeba było, jak przed wojną, opłacać kwotą 2 zł. Zbyszka, członka partii to denerwowało i zapisywał nieraz ze złości „łapówka stróżowi – 2 zł”.

Tramwaj kosztował 50 gr, trolejbus 60 gr, autobus 1 zł, autobus pospieszny 2 zł. Te czasy jako tako pamiętam i też to, że nikt się nie dziwił takiej komplikacji z cenami biletów. Wynikała ona z gospodarki socjalistycznej. Autobusy na importowaną benzynę kosztowały drożej, niż tramwaje i trolejbusy na prąd, wytwarzany z rodzimego węgla. Taka logika wydawała się przekonywująca. No dobrze, ale dlaczego trolejbus był te 10 gr droższy od tramwaju? I na to znalazła się odpowiedź ekonomistów – tramwaj był tańszy, bo miał dłuższą żywotność.

Pod koniec 1960 r. może z uwagi na koszty on wykupił bilet miesięczny na dwie linie. Kosztowało to 36 zł. Ona za jedną linię płaciła miesięcznie 15 zł. Z dobrodziejstwa biletów miesięcznych mogli korzystać jedynie pracownicy gospodarki uspołecznionej, kupowało się je wyłącznie poprzez zakłady pracy.

Tzw. bilety sieciowe początkowo były nieznane, a gdy je wprowadzono kosztowały tyle, że nie opłacało się ich kupować. Panowało przekonanie, że jest to ludziom niepotrzebne – mają pójść do pracy i wrócić do domu. Bilet na całe miasto jest dobry dla kombinatorów i cwaniaków, a takich należy zwalczać, nie zaś ułatwiać im życie. Rządząca partia myślała o wszystkim. Za to ścisk w środkach komunikacji był niewyobrażalny i już nad tym nie udało się zapanować. A że na zachodzie Europy tego tłoku nie widać, powstała teoria, że społeczeństwo polskie jest nader ruchliwe, przemieszcza się ponad potrzebę.

Pod koniec rządów Gomułki wprowadzono jednak bilety sieciowe, kosztowały 100 zł, niesamowicie drogo, 1/10 pensji nauczyciela. Kupowali go państwo Zbyszkowie, bowiem już wtedy ich łączne dochody na to pozwalały.

Krzysztof Jastrzębski, tekst stanowi część przygotowywanej publikacji

Ilustracja Dominika Hoyle

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *